W wilanowskim pałacu bywało wielu znakomitych gości. W jego progach gościł też Fryderyk Chopin, który jako młodzieniec w niezwyczajny sposób zasłużył się Antoniemu Radziwiłłowi. Wydarzenia z jesieni 1825 r. opisał Marceli Antoni Szulc (1818–1898), pierwszy polski monografista kompozytora:
Niezrównany urok płynie z utworów Chopina. Ulega mu każdy, kto kiedy kochał lub cierpiał. Potędze tej rzetelnej namiętności, a tak rzadkiej w świecie, nikt oprzeć się nie zdoła. Falujące tony, niby girlanda kwiatów dzikich a czarownych, przejmują nas dreszczem zachwytu; czujemy się słodko wzruszeni i skłonni do badania początków geniuszu. Gdzież się zatem pojawiły najpierwej owe mazury, walce i polonezy, znane ze swych czarownych harmonii, dysonansów i akordów, ochoczych na przemian i rzewnych?
W listopadzie roku 1825 warszawska arystokracja przygotowała szlichtadę, na cześć znakomitego i rzadkiego gościa, księcia Antoniego Radziwiłła, który w przejeździe do Nieborowa raczył odpocząć kilka dni w stolicy Polski. Do Wilanowa przybyła rankiem służba księcia i wszystko było gotowe na przyjęcie gości; mrokiem szereg sań sunął naprzeciw upragnionego pana.
Skoro noc zapadła, zebrano się w sali jadalnej w Wilanowie i nikt by w owych powiewnych postaciach z gazy i koronek nie odgadł uczestników szlichtady; garderobiane godnie spełniły swoje zadanie; zdawało się, że na ten padół spłynęły zastępy czarodziejskich wieszczek. Młoda dama w różowej atłasowej sukni, z wdziękiem czyniąca honory domu, była to hrabina Potocka; obok niej siedział książę Radziwiłł i księżna Czetwertyńska, której majestatyczna postać i bujne włosów sploty przywodziły na pamięć piękności Giorgionego. Całe towarzystwo oddychało niewymuszoną wesołością i pogodą.
Kończyła się wieczerza. Wtem hrabina pyta księżnej: „Gdzież jest nasz Fryderyk Chopin? W pokoju dziecinnym widzę tylko syna księżnej”. Księżna skinąwszy z lekka głową: „możeszli przypuścić, (rzecze) mon aimable amie, aby Chopin myślał o wieczerzy w pałacu, w którym umarł Sobieski? Ledwie wysiadł z sanek, natychmiast pobiegł na taras zamkowy – i odtąd już go nie ujrzałam”.
„Twój tedy wychowanek, mościa księżno, szedł moją drogą (rzekł Radziwiłł). I ja, prawie zapominając o chwili posiłku, marzyłem o wielkim bohaterze; wtem jakiś piękny chłopczyna przesunął się koło mnie. Ale któż jest ten szczęśliwy, co umiał zasłużyć na względy pań naszych?”.
„Jeniusz muzyczny, dziecię piętnastoletnie z Żelazowej Woli, towarzysz szkolny mego syna Borysa, do którego przywiązał się całą duszą (odparła księżna). Serce jego bije dla ojczyzny i przyjaźni. Spodziewam się...”.
Przerwał jej mowę wykrzyk księcia Namiestnika. „Przebacz mi księżno, nie chciałem Pań przerazić, ale czuję się jakby nieprzytomnym. Owoż właśnie spostrzegam, iż poniosłem wielką stratę i zgubiłem drogi klejnot. Oto na tym łańcuchu miałem zawieszoną w fermoirze sylwetkę mego dziecięcia; dziś właśnie jej imieniny, dzień Śtej Elżbiety.
Natychmiast zarządzono najściślejsze poszukiwania. Blady i wzruszony oddalił się książę do swych pokojów. W godzinę później zgromadziło się towarzystwo w sali balowej – co chwila przybywali służący z smutnymi relacjami o daremnych poszukiwaniach.
Brakło głównej osoby uroczystości. Gronka osób szeptały potajemnie; obawa nieszczęścia, jakby powiew zimnego wiatru, lodowatym dreszczem wszystkich przenikała. Jakże się tu bawić, nie ubliżając księciu? Niepodobna, a przecież bez tańca nie obejdzie się żadna uroczystość. Ileż to serc biło niespokojnie na wspomnienie upragnionego balu; ile planów, ile niespodzianek radosnych miał zniszczyć ten okrutny wypadek!
Wtem nagle rozwierają się podwoje, i piękny młodzieniaszek piętnastoletni staje w progu salonu. Wysoki, smagły, w prostym ciemnym ubraniu, zachwycał szczególnie pięknością konturów głowy. Delikatną twarzyczkę zdobił rumieniec, wielkie wyraziste oczy błyskały płomieniem. „Na tarasie Sobieskiego znalazłem ten medalion (rzekł do hrabiny). Spojrzyj Pani tylko. Portret anioła”. Przycisnął sprężynę i spod wieczka złotego błysnęła główka powabnej dziewicy.
„Wielkie szczęście! Wszakżeż to portret Elizy Radziwiłłówny; Idź Fryderyku, odnieś ten klejnot księciu” rzekła hrabina, widocznie uradowana.
Po tych słowach twarz chłopca bladością się pokryła.
„Nie chcę podziękowań (odparł). Proszę Cię, Pani, zechciej mu sama oddać”.
Jeszcze raz wzrokiem na medalion rzuciwszy, złożył skarb swój w ręce opiekunki.
„Usiądź więc do fortepianu, moje dziecię. Z niecierpliwością na Ciebie czekamy. Teraz już możemy oddać się zabawie”.
Grono dam wieńcem otoczyło Chopina.
„Chodź tu, chodź tu, kochany Chopinie!” prosiły go męskie głosy, wabiły ogniste oczy.
W kwadrans później ożyła sala balowa. Chopin grał tańce ulubione, wokoło wirowały dostojnych taneczników pary. Ileż to razy przy odgłosie muzyki Chopina tańczyły arystokratyczne pary w pierwszych salonach Warszawy!
„Palce jego sypią iskry” – mówiono. „Biada jednak, gdy serce to obejmą płomienie. Będzie pożar, którego nikt nie ugasi”. Tymczasem płynęły tony, hulaszcze mazura, butne i majestatyczne poloneza, tęskne walca, a mistrz wzrokiem marzącym spoglądał na tłumy w zabawie pogrążone.
W zgiełku podobnych zabaw zrodziły się owe tańce Chopina; z tej bezdni wrażeń powstały perły muzyczne powszechnie wielbione, na których dźwięk dziwny zachwyt porywał tancerzy. Ileż miłosnych powodzeń zakwitło i zwiędło w oczach Chopina, jak wcześnie i z jak głębokim smutkiem nauczył się poznawać, że wszystko przechodzi i umiera, a najwcześniej podobno to, co jest najpiękniejszym: Wiosna i Miłość.
Tego wieczora stał przy fortepianie mąż wspaniałej postaci z oczyma w grającego wlepionymi, które z wyrazem podziwu biegły za ruchem palcy młodego pianisty. Książę Radziwiłł, wielki muzyki znawca i miłośnik, wsłuchiwał się w niezrównaną grę chłopczyka. Z nietajoną radością patrzyła księżna Czetwertyńska w promieniejącą twarz wychowańca, kiedy z księciem rozmawiał.
Nazajutrz dopiero dowiedziała się, jak książę po książęcemu wywdzięczył się za znalezienie medalionu. Jego kosztem młody muzyk miał się kształcić w konserwatorium pod przewodem znakomitego Elsnera. W dzień odjazdu dostojnego gościa Chopin grał w salonie ks. Cz. Przyjaciele w buduarze ukryci napawali się niezwykłą rozkoszą; Chopin bowiem nigdy się nie dał uprosić, aby grał, oprócz do tańca, wobec licznego towarzystwa. Radziwiłł również zasiadł do fortepianu, darząc słuchaczów wyjątkami z Fausta, swego utworu, którego najgłówniejsze kontury już się były wyraźnie zarysowały w artystycznej jego duszy. „Zwiedzisz Francją i Włochy, a potem odpoczniesz u mnie w Berlinie (mówił do rozrzewnionego Chopina). Spodziewam się, że wtedy już całe dzieło usłyszysz. Daj mi na to rękę, że przybędziesz”.
Drobna rączka chłopczyka spoczęła w krzepkiej dłoni męża.
„Czy zobaczę i młodego aniołka?” rzekł chłopczyk nieśmiało.
„Bez wątpienia, choć ona już będzie większym aniołem”, odparł książę z uśmiechem.
„Pozwolisz W. Ks. Mość przypatrzyć się jeszcze portretowi?”
„Otóż jest”. – Radziwiłł wydobył medalion, a młodzieniec długo się wpatrywał w anielskie oblicze dziewicy.
„Kochamy się bardzo (rzekł książę wzruszony); nie moglibyśmy żyć bez siebie. Niech ją Bóg błogosławi”.