Paweł T. Dobrowolski
Joseph Jérôme de Lalande, europejska sława oświeceniowej astronomii, korespondent wielu środowisk naukowych (w tym polskich, kontaktował się z Marcinem Poczobutem-Odlanickim i uczonym jezuitą Andrzejem Strzeckim) był także uważnym, wręcz pedantycznym turystą, którego wielotomowy opis Italii wydany drukiem w 1769 r. może uchodzić za encyklopedię turystycznej obserwacji. Zanim tam pojechał, wiosną 1763 r. odbył krótką wyprawę do Londynu, w czasie której prowadził dziennik[1]. Do Anglii udał się, ponieważ był zainteresowany wynalazkiem tzw. chronometru morskiego. Od pierwszego dnia pobytu rzucił się w wir zwiedzania, nawiązał także kontakty ze środowiskiem brytyjskich naukowców. Szło mu świetnie tym bardziej, że – jak się wydaje – znał przynajmniej trochę język. Lektura dziennika pisanego nieco chaotycznie – „w biegu”, z dnia na dzień – ukazuje zaaferowanego 30-latka, który zdaje się za wszelką cenę chciał gruntownie zwiedzić stolicę swoich wrogów (Francja właśnie przegrała Wojnę Siedmioletnią i trwały ostateczne negocjacje traktatu pokojowego). Lalande – matematyk – mierzył odległości, jakie pokonywał pieszo wędrując po mieście, zapisywał kwoty, jakie musiał zapłacić za dorożki oraz barki na Tamizie, którymi się przemieszczał, wyliczał, ile kosztowało go wynajęte mieszkanie i ile płacił za lunche w znanych stołecznych oberżach. Pijał wino Bordeaux – aż po 5 szylingów za butelkę – oraz, co pewnie było dla Francuza smakową nowością – herbatę, którą sączył czytając w kawiarniach codzienne gazety. Notował też ceny półmiska szynki, ciastek z jabłkiem i budyniu.
Lektura gazet była zapewne dla Francuza ciekawym zaskoczeniem, we Francji wszechobecna cenzura blokowała informacje uznawane za nieprawomyślne. Lalande przepisywał w dzienniku fragmenty, które go poruszały. Zapisał między innymi, że „gazety zapowiadają na 11 maja walkę między dwoma bokserami, albo gladiatorami w Newmarket. Jeden jest kowalem od gwoździ, a drugi robi resory powozów. Zakłady – publicznie robione – są wysokie”. Mimo zawodowej dokładności, czasem zapisywane przez niego obliczenia są niejasne, ponieważ myliły mu się waluty – francuskie liwry z angielskimi funtami, gwineami i szylingami. Zwiedzał biblioteki, odwiedzał księgarnie i wystawy malarskie. Kupił sobie okulary, kapelusz i dwa noże kieszonkowe. Oglądał place i budynki użyteczności publicznej, w Tower zapłacił 6 pensów, żeby oglądać lwy w królewskim zoo. Wrażenie zrobił na nim The Monument, czyli najwyższa wolnostojąca kolumna na świecie (62 metry), pamiątka wielkiego pożaru miasta w 1666 r. Miejsce to odwiedzał kilkakrotnie i zabierał tam innych Francuzów, którzy odwiedzali miasto. W dzienniku roi się od zapisów towarzyskich spotkań, na które był zapraszany, zarówno przez francuskiego ambasadora, jak miejscowych luminarzy nauki. Dzięki tym kontaktom dostąpił także – 1 czerwca – zaszczytu prezentacji królowi Jerzemu, któremu sprezentował traktat o astronomii swojej redakcji.
Pochłaniały go nie tylko sprawy naukowe. Konwersował z hrabiną Bouffleurs, anglofilką i sawantką, która „wpadła” na kilka dni do Londynu, wyliczał ładne panie, które widział na dworze, zachwycał się urodą i modnym strojem lady Carteret, żony szefa protokołu, wreszcie, u hrabiego Eglinton, podziwiał piękny obraz Tycjana (jednak kopie! przyp. PTD) i skomentował w dzienniku: „ładne damskie tyłki”.
W sobotę 19 marca wieczorem Lalande udał się do opery (mieszkał niedaleko) na przedstawienie „Orione” (Orione ossia Diana vindicata), napisanej w stylu neapolitańskim opery Johanna Christiana Bacha „Saksończyka”, który rozpoczynał wówczas swoją londyńską karierę. Libretto – co Lalande też zanotował – napisał Giovanni Bottarelli, o którym w najgorszych słowach wypowiadał się Giacomo Casanova. Premiera opery – miesiąc wcześniej – odbyła się w obecności pary królewskiej. Lalande zanotował ceny biletów (nie napisał, niestety, jaki nabył dla siebie), zaznaczył jednak, że „górna galeria żałosna, kobiety i mężczyźni przemieszani na parterze, w lożach i galeriach”. Dokładnie zapisał nazwiska włoskich wykonawców (zapewne nabył program) oraz skład baletu, a wśród tancerek zapamiętał „panią Binetti i panią Galliai”, tj. Annę Binetti i Katarzynę Gattai (po mężu Tomatis), które w 1765 r. wywołały wiele szumu w Warszawie. Nie był to jego jedyny kontakt z londyńskim światem artystów i związanymi z tym estetycznymi doznaniami. W środę, 27 kwietnia, udał się wieczorem ze znajomymi do teatru przy Covent Garden. Tym razem zapłacił 3 szylingi za miejsce na parterze. Wystawiano komedię „The Busy Body”, napisaną na początku stulecia przez Susanne Centlivre, jedną z pierwszych kobiet tworzących dla teatru. Była to sztuka „zaczerpnięta z Wartogłowa Moliera”, jak zauważył. Zapisał ponadto, że „teatr jest szerszy, ale krótszy niż paryskie, aktorów słychać lepiej, grają swobodnie, w bardziej zróżnicowany i charakterystyczny sposób. [Publiczność z galerii] szczekała, wyła, krzyczała, ciskała skórkami pomarańcz i jabłkami w postać, która jej nie przypadła do gustu, galeria bawiła się i dziękowała. Aktorom, którzy weszli na scenę kazano wyjść, aby wysłuchać prologu Woodwarda”. O aktorze, królu londyńskiej komedii Henrym Woodwardzie,Lalande wypowiadał się w superlatywach pisząc, że „znakomity… wielu uważa, że lepszy niż Garrick w komediowych rolach”.
Bardziej przyziemne rozrywki także nie były mu obce. W końcu maja udał się wraz ze znajomym francuskim zegarmistrzem do położonego na skraju miasta parku rozrywek dla ludu w Sadler’s Wells, „gdzie wino dają na wejście”. Zapisał w dzienniku, że „można chwycić kobiety za piersi, rzucać groszaki na scenę, wyć na aktorów i wołać encore. Pokazują angielskie piosenki, kuglarzy, tancerza na trapezie, który balansuje szablą na szklance i talerzu trzęsąc się na linie za każdym ruchem, doboszów, bokserów itd. Są pantomimy i tańce (ludowe, prostackie, często francuskie), widok ładny i praktyczny. W publicznej oberży piliśmy warzone tam piwo…” (zapiska jest niedokończona i można tylko spekulować dlaczego).
Osobne miejsce w dzienniku zajmuje wyprawa na Tyburn – zwyczajowe miejsce publicznych egzekucji – i opis kaźni, bardziej szczegółowy niż wiele innych codziennych zapisek, porównywalny – pod względem długości relacji – z wrażeniami z wizyty w operze i parkach rozrywek. Pod datą 4 maja zanotował nieco chaotycznie: „wróciłem na Tyburn, gdzie bez dowodów winy powieszono bez okazania słabości, w szorstkich ubraniach Rice’a, Lewisa i Annę Diego. Pożegnali się z przyjaciółmi, był z nimi brat Rice’a, modlił się pastor, owiązano im oczy i wózek ruszył o jedenastej trzydzieści. Miejsca kosztowały 6 pensów i pół korony. Policjanci z małymi posrebrzanymi pałkami byli konno, piesi, z herbami Anglii, a gwardia królewska wokół szubienicy”. Lalande był świadkiem powszechnie i od lat znanego w Londynie „teatru śmierci i skruchy”, publicznej egzekucji, która animowała widzów nie mniej niż emocje okazywane w czasie przedstawień teatralnych. W obu przypadkach obowiązywało nabycie biletu! Bardziej dokładna, niż zapiski Francuza, była relacja prasowa, w której pisano[2]: „[wieziono] w pierwszym wózku Paula Lewis [skazanego] za strzelanie do rolnika, Hannę Degoe za kradzież [przedmiotów domowych], w drugim wózku pana Rice, za sfałszowanie pełnomocnictwa. Otrzymali sakramenty i z więzienia Newgate przewieziono [ich] na miejsce straceń. Pan Rice był przyzwoicie ubrany w pokutny strój i miał perukę, przez całą drogę zachowywał się wzorowo – skruszony i pobożny, jak przystało na dżentelmena i chrześcijanina. Wielu widzów było pod wrażeniem jego smutnej katastrofy. Paul Lewis [porucznik marynarki] zachowywał się po męsku i przyzwoicie. Kiedy Hanna Degoe wsiadła na wózek zerwała beztrosko czepek i pelerynę, jakby była na wizycie, i wraz z rękawiczkami i chustką podała znajomym, a kiedy kat podszedł, by związać jej ręce, odepchnęła go, aż niemal wypadł z wózka… Zdumiewające, że Lewis sam założył sobie sznur na szyję, a potem zwracając się do ludzi uznał wyrok za słuszny, przebaczył oskarżycielowi i całemu światu, i wyraził nadzieję, że jego rodzina nie ucierpi, czym martwi się bardziej niż śmiercią. Kobieta owiązała sobie twarz chustką. Kiedy zawiśli tyle, ile w zwyczaju, ciała zabrano w trzech trumnach. Ludzi było więcej niż kiedykolwiek”.
Turysta powinien być obserwatorem dobrze poinformowanym i uważnym, co sam Lalande demonstrował w swoim drobiazgowym, by nie rzec pedantycznym opisie wrażeń i doświadczeń z Italii, którą odwiedził w 1765 r. Zwracamy tu uwagę, nie ryzykując głębszej analizy, na obserwacje występów teatralnych, na przykład w operze, przybytku elit oraz uwagi wywołane widokiem ulicznej egzekucji. Obie wywołały wartościującą refleksję: włoskie śpiewanie – pozytywną, pochwalną i osadzoną w elitarnym dyskursie kulturowym, w którym piszący odnajdywał się bez poczucia obcości, oraz publiczne wieszanie – nerwową (sądząc z zapisu) i więcej niż krytyczną, biorąc choćby pod uwagę zakwestionowanie zasadności wyroku.
[1] Jèrôme Lalande, Journal d’un voyage en Angleterre, 1763, publié avec une intro. par Hélène Monod-Cassidy, The Voltaire Foundation, Oxford 1980.
[2] Np. dokładna relacja w London Magazine 32, 1763, s.275-276. Relacja dodawała, że dwóch innym skazańcom zamieniono wyroki na deportacje, a George Chippendale – w ramach kary – „podda się eksperymentowi z zastosowaniem nowego środka przeciwko krwawieniu”.