W czasie ataku wiosennej melancholii dobrze jest wyprawić swą imaginację z wizytą na królewskich dworach. Na przykład do Wazów.
Jest w Paryżu pism historycznych wiele, lecz zapewne najlepszym jest „L’Histoire”. „Mówią wieki”, miesięcznik historyczny, którym miałem okazję dowodzić przez lat plus minus dwadzieścia, często nawiązywał współpracę ze swym paryskim alter ego, co upokarzało nas głęboko, gdyż „L’Histoire” miał jakieś 6 razy większy nakład niż my. Jest to dowód jaskrawo zaprzeczający tezie, jakoby Polacy bardzo interesowali się historią. Prawdopodobnie tak nie jest, chyba że chodzi o historię drugiej wojny światowej.
Lata temu ten francuski miesięcznik zrobił mały konkurs, w którym respondenci odpowiadali na pytanie: „Z którą z postaci naszej historii najchętniej zjadłbyś kolację?”. Nie pamiętam już kto wygrał, bodaj Charles de Gaulle, ale, co o wiele bardziej interesujące, Maria Curie pobiła samego Napoleona! Wnioski mogą być wielorakie: po pierwsze Francuzi gremialnie uważają Marię za Francuzkę, po drugie wyżej sobie cenią kolbę laboratoryjną od karabinowej, po trzecie (ma się rozumieć) „cherchez la femme toujours”. Fajnie byłoby postawić takie pytanie Polakom, ograniczając liczbę typowanych figur do epoki staropolskiej. Oczywiście, wypada zacząć od władców, wyłączając Jana III, bo wiadomo, że z nim byłoby najprzyjemniej. Może najciekawiej zabrać się teraz za Wazów, bacząc raczej na klimat rozmowy, a nie na różne królewskie smaki.
Na pierwszy ogień niech pójdzie Zygmunt III, choć zachodzą podejrzenia, że jedzenie mogłoby być nietęgie, a król bez przerwy perorowałby o swych imperialnych planach. Można także mieć obawy, czy też taka kolacja nie byłaby przerywana lekcjami gimnastyki szwedzkiej, co miałoby ułatwiać trawienie. Kolacja kończyłaby się zapewne partyjką gry w piłkę, czyli, o ile pamiętam, w prototenisa. Mam nadzieję, że przygrywałaby nam muzyka, bo ta na dworach wazowskich zawsze była na bardzo dobrym poziomie.
Za Zygmunta musiało być dość sztywno, król rzadko przekraczał dystans, choć podczas wyprawy moskiewskiej przynajmniej raz zdrowo popił – z Janem Zamoyskim. Mam niepłonną nadzieję, że na kolacji u Władysława IV byłoby znacznie przyjemniej, żarcie lepsze i obfitsze, gospodarz nierównie milszy i bezpośredni, zresztą bardzo wykształcony, a nadto wszędy kręci się brygada młodych Francuzek, które królowa Ludwika Maria przywiozła ze swej ojczyzny, aby powydawać je za możnych polskich panów. I to się po części udało: exemplum mariaż Jana „Sobiepana” Zamoyskiego z Marysieńką, później Sobieską. Jak wiemy z naszej Biblii, czyli z „Potopu” Sienkiewicza „Sobiepan miał w sobie krew wrącą”, może nadto gorącą, bo zaraził się francuską chorobą.
Z kolei z pamiętników wielkiego plotkarza, Gédéona Tallemanta des Réaux wiemy, że chory i opasły monarcha miał jednak znaczny pociąg do kobiet, no i wpadła mu w oko jakaś śliczna Francuzka z drużyny Ludwiki Marii. Król, nie bacząc na puchlinę w nogach, począł prawić dziewczynie wyrafinowane dusery. Ta dosłownie „rżnęła głupa” udając że nic nie pojmuje za słów monarchy. „Jak to nie rozumiesz – król pyta – bo kiedy ten młody pan K szepcze ci coś do uszka, to uśmiechasz się błogo”. „Ależ, majestacie – panna odpowie – pan K mówi do mnie językiem poddanych, a Wasza Miłość językiem królów, który pojąć może tylko królowa. Proszę więc Wasze słowa zaadresować do królowej”. „O, młoda panno – westchnął stary król – widzę, że nic tu nie poradzę”. Ale król potrafił naprawdę kochać – chodzi przede wszystkim o Jadwigę Łuszkowską, córkę lwowskiego kupca: młodzieńcza miłostka przerodziła się w długi i głęboki związek.
Za to nikogo nie namawiałbym na wizytę u Jana Kazimierza: rozmowa tylko o psach, muszkietach i armatach, no, czasem o kobietach, bo w tych sprawach ex-kardynał przypominał nieco swego brata. Zwłaszcza nieskuteczne byłoby nagabywanie go o jakieś książki, albowiem jak się uważa żadnej z nich nie czytał, a przynajmniej nie doczytał do końca.
Ale, gdybyśmy chcieli doznać czegoś prawdziwie nadzwyczajnego, to warto by się postarać o wehikuł czasu krótkiego zasięgu i, mając w pięcie wszystkich królów, książąt i hrabiów, wylądować w Czarnolesie, by przekąsiwszy małe co nieco słuchać wierszy pierwszego geniusza polskiej poezji.