Tragedia rodziny Calasów stała się głośna w całej Europie.
Jakkolwiek ostatnimi czasy czyni się pewne wysiłki, aby odsunąć od baroku miano epoki nietolerancji, to nie wszystko da się tutaj obronić. Nawet w Polsce spotykamy się z przykrą sprawą Kazimierza Łyszczyńskiego, podsędka brzeskiego i wysłużonego żołnierza, autora księgi De non existentia Dei. Utwór ten doszczętnie zniszczono, choć wiadomo, że autor twierdzi tam, że to nie Bóg stworzył człowieka, lecz na odwrót, człowiek stworzył Boga. Mimo szlachectwa i zasług wojennych Łyszczyńskiego skazano na spalenie, co dobrotliwy król Jan III zmienił na ścięcie (choć biskup Aleksander Chryzostom Załuski pisał, że Łyszczyńskiemu jednak nie złagodzono sposobu śmierci). Egzekucja spotkała się ze złym odzewem wśród szlachty polskiej i nie tylko. W liście do króla sam papież Innocenty XI nie krył niezadowolenia z tego barbarzyńskiego aktu.
Przez cały właściwie wiek XVII Europa pozostawała w stanie histerii religijnej, obustronnej i krwawej, że przypomnę (trochę bez sensu bo i tak wszyscy wiedzą) wojnę trzydziestoletnią. Wiek XVIII nie zawsze był jednak bardziej tolerancyjny. Chodzi o słynną i szeroko rozpropagowaną w kręgach mocno oddalonych od ortodoksyjnego katolicyzmu tzw. sprawę Jeana Calasa, choć lepiej byłoby nazwać ją sprawą Calasów, bo nie o jednego Calasa tam chodzi.
A sprawa ta idzie tak. W sławnym mieście Tuluzie 13 (znów ta feralna 13!) października 1761 roku rodzina skromnego, sześćdziesięciotrzyletniego kupca Jeana Calasa jadła sobie kolację. Uwaga: byli to protestanci (mówiąc ściślej kalwiniści) żyjący w katolickim morzu i to w morzu wzburzonym. Obok Jeana przy stole zasiadła jego żona, synowie Marc-Antoine i Pierre, tudzież przyjaciel tego ostatniego, niejaki la Vayssee. W pewnym momencie Marc-Antoine, który zdradzał jakiś niehumor, wyszedł z izby. Później opuścili ją la Vaysse i odprowadzający go Pierre – jakież było ich zdziwienie, gdy w sklepie ojca znaleźli powieszonego Marca-Antoine’a, o czym migiem poinformowali lekarza i odpowiednie władze. I od razu wybuchła plotka, że Marc-Antoine opuściwszy dom ojca chciał się udać do okolicznej kaplicy, by tam nawrócić się na katolicyzm.
Rodzina Calasów panicznie obawiając się podejrzeń o samobójstwo (co groziło odmową chrześcijańskiego pochówku) prędko zakrzątnęła się koło trupa pozorując morderstwo. Ale to darmo, wszczęto proces, który trwał (Jeana Calasa cały czas torturowano) do 9 marca 1762 roku: wyrok mógł być tylko jeden – śmierć. Ale czy koniecznie przez łamanie kołem? Z tym uwinięto się nad wyraz szybko, bo już dzień później połamano nieszczęsnego starca.
Makabryczna to była sprawa, ale odbiła się po Europie szerokim echem i zapadła głęboko w pamięć kultury. Również plastycznej, bo warto przypomnieć poświęcone Calasowi obraz Casimira Destrema czy rycinę Daniela Chodowieckiego. Ten Chodowiecki, znakomity zresztą artysta, był postacią niezwykle ciekawą: po trosze Polak, po trosze Francuz i Gdańszczanin…
Ale oczywiście to nie on był głównym bohaterem działań o przywrócenie Calasowi dobrego imienia – był nim Wolter. Z informacjami o tragedii rodziny Calasów dotarł do Ferney inny jeszcze z synów Jeana, Donat. Zaalarmowany pisarz wszczął straszliwy raban, Europa zatrzęsła się ze zgrozy. W dwa lata po egzekucji starego Calasa władze powróciły do sprawy, a w 1765 roku Rada Królewska uwolniła pośmiertnie Calasa od winy, rodzinie zaś przyznano wielkie odszkodowanie.
A Maison Calas, dom, a właściwie domek, z którego 13 października 1761 roku wyszedł na swą zgubę Marc-Antoine, stoi dalej w Tuluzie, a nawet został wpisany na tzw. Listę Mériméego , czyli listę Zabytków Historycznych Francji i cieszy się opieką Republiki.