Czasem, dla odświeżenia wyobraźni, trzeba wywikłać się z tej barokowej koszulki i podbiec ku nowym lądom i brzegom. Ot, choćby do Ameryki Północnej.
Moje pokolenie wychowało się wśród Indian i kowbojów – na warszawskich i podwarszawskich podwórkach. Tak napisałem, nie będąc pewien, czy jestem z Warszawy czy z Podwarszawy, albowiem choć urodziłem się w stolicy, to dzieciństwo spędziłem w Ursusie, który był podówczas odrębną organizacją miejską. Co interesujące, Karola Maya niewiele czytałem, jakkolwiek Winnetou i rozmaici Oldies (Shatterhand, Surehand, Firehand) nie byli mi wcale obcy, i po latach nie bez pewnej przyjemności obejrzałem w berlińskim Neue Historische Museum poświęconą mu wystawę. Z pewnością był to skończony maniak, no i grafoman jak się patrzy.
Za to z dużą przyjemnością przyswoiłem sobie cały pięcioksiąg Jamesa Fenimore’a Coopera, wczesny a wybitny przykład powieści walterscottowskiej. Zainteresowanie Indianami objęło później również kultury prekolumbijskie, zwłaszcza kulturę Indian Kiczua, nieprawidłowo zwanych Inkami. Inkowie to tylko władcy ich górskiej monarchii, a mówiąc ściślej – przedstawiciele rodziny rządzącej.
Ale co ja tutaj o Inkach – trzeba prędko wracać do czasów baroku, do XVII i XVIII wieku, no i do zapowiedzianych Indian Ameryki Północnej. Nie oznacza to, że ich domy, tipi i wigwamy były jakoś specyficzne barokowe – zdaje mi się, że raczej trudno je o to podejrzewać. Cooper Cooperem, jednakże w dziecięcej wyobraźni bohaterem równym Wielkiemu Wężowi i Unkasowi był osobnik całkowicie rzeczywisty, a nazywał się Pontiac.
Po raz pierwszy zetknąłem się z nim w formie samochodowej, na łamach ślicznie wydawanego pisma „Ameryka”, które szokowało szarą PRL kolorowymi obrazkami amerykańskiego dobrobytu. Otóż pokazywano tam m.in. zdjęcia wspaniałych krążowników szos, a pośród rozmaitych Cadillaców, Lincolnów czy Dodge’ów był też wspaniały Pontiac. To bardzo dobre imię dla samochodu, bo przecież gigantyczne fabryki motoryzacyjne były wszystkie na kupie w Detroit, a właśnie tam podczas wielkiego powstania Indian wrzały najzaciętsze walki. Indianom przewodził Pontiac, wódź plemienia Ottawów.
Wybuchło ono jako poronny efekt bitwy pod Quebekiem, którą Francuzi przegrali z Anglikami w roku 1759. Nad Wielkie Jeziora runęły masy anglojęzycznych kolonistów rżnących wszystko, co żywe: ludzi, lasy, zwierzęta. Skutecznie też roznosiły choroby, łącznie z chorobą alkoholową, gdyż Brytyjczycy znieśli francuski zakaz sprzedaży Indianom wody ognistej, co dla nich musiało być straszne. I stało się to, co się stało – na pogranicze padła zgroza czarnych wampumów. Wokół Pontiaca (musiał mieć duże zdolności organizacyjne) skupiły się tłumy czerwonoskórych z rozmaitych plemion i – w 1763 – ruszyły na angielskie forty, które zapłonęły jak zapalniczki. Z wyjątkiem jednego, właśnie fortu Detroit, gdzie z niezwykłą desperacją, jak zwierz Alpuhary bronił się z resztką żołnierzy brytyjski Almanzor – major Robert Rogers. A może brytyjski Wiśniowiecki spod brytyjskiego Zbaraża? Ma się rozumieć, czerwone kubraki biły się o własną skórę, zwłaszcza tę na głowie.
A później doszło do czegoś na pierwszy rzut oka niemożliwego: generał Jeffery Amherst, brytyjski wódź naczelny na tamtych terytoriach, pokornie poprosił samozwańczego wodza Indian o armistycjum! I nie wiadomo, co by się stało, gdyby Pontiac nie został zamordowany przez samych Indian, u których, jak to w „demokracjach wojennych”, brak było miejsca dla ichniego Napoleona. Niewykluczone zresztą, że maczali w tym palce kolonizatorzy. No cóż, jak mówią Francuzi: „perfide Albion”, który i w tym wypadku wziął górę. A z fortu Detroit powstało później miasto Detroit, które niedawno padło wraz z amerykańskim przemysłem samochodowym. Ale podobno podnosi się kolan.
Amerykańskich krążowników szos jednak mi żal. Po Warszawie raczej nie jeździły, a ostatni raz widziałem Pontiaca w Szwecji u kresu lat siedemdziesiątych. Tamtejszy chłop używał go do przewożenia kartofli. Jak widać, historie obu Pontiaców, tego w mokasynach i tego na kołach, kończą się smutnie.