Józef Brandt był to ktoś, prawdziwy Sienkiewicz polskiego malarstwa.
W warszawskim Muzeum Narodowym jeszcze niedawno wisiała ogromna i nader pouczająca wystawa twórczości Józefa Brandta, jednego z najświetniejszych malarzy historycznych swoich czasów, i to nie tylko w skali polskiej, bo przecież, a może przed wszystkim – niemieckiej. Wiadomo bowiem wszystkim, że ten mistrz urodzony tam gdzie chrząszcz brzmi w trzcinie był monachijczykiem całą gębą. Monachijczykiem barokowym, albowiem wziął na oko nasz wiek XVII, wiek baroku.
Co malował Brandt – wiadomo, tematy typu „złapał Kozak Tatarzyna a Tatarzyn za łeb trzyma”. I tak to w zasadzie jest, to malarz stepowy, największy steppenmaler naszego malarstwa. Wszelako to każdy, kto trochę go liznął, wie doskonale. Ciekawe jednak, że najbardziej wpadły nam w oko (wpadły, gdyż dokonałem inspekcji tej wystawy w asystencji pewnej młodej damy) dwa obrazy nie mające ze stepem nic wspólnego. Mnie najbardziej przypadł do serca mały pejzażyk malowany z rozmachem, grubo, prawdziwie impastowo, twór quasi impresjonistyczny, w czym nic nadzwyczajnego, bo przynajmniej od słynnej pracy Alberta Boime’a „The Academy and French Painting in Nineteenth Century” (1971) doskonale wiemy, że malarze zwani „akademikami” (a Brandt mieści się w tej etykietce) doskonale potrafili malować tak, jak różne Monety czy Pissarry, jeno nie uważali takich obrazków za dzieła skończone, tylko za tzw. „szkice malowane”. Mej towarzyszce najbardziej zaś spodobał się obraz przedstawiający wyjazd Jana III i Marysieńki z Wilanowa, historyczny nokturn, śnieżna noc rozświetlona lampionami. W istocie rzecz godna uwagi, jakkolwiek jest tam jeden ciekawy anachronizm: para królewska wyjeżdża z pałacu, który wygląda tak jak dzisiaj, tzn. z włoskiej willi, okolonej parą niskich skrzydeł, których za Jana jako żywo nie było, dobudowała je później Elżbieta Sieniawska. Czy Brandt o tym nie wiedział, czy po prostu nie chciał by królestwo wyjeżdżali z jakiegoś niewielkiego pałacyku, którego miara niemal urąga ich wysokiej godności?
Zwracają też uwagę dwa okazałe, choć dość sztywne (bo ruch w nich trochę siemiradzki) płótna przedstawiające marsz Kozaków. I od razu pamięć przywołuje niezapomniane stronnice „Ogniem i mieczem”. I tu przepraszam za przydługi cytat:
Roztoczyły się przed wojskiem Dzikie Pola, jako morze bez końca, a na ten widok radość ogarnęła kozacze serca. Wielka malinowa chorągiew z Archaniołem zniżyła się po kilkakroć, witając step rodzinny, a za jej przykładem pochyliły się wszystkie buńczuki i pułkowe znamiona , jeden okrzyk wyrwał się ze wszystkich piersi.
Pułki rozwinęły się swobodnie. Dowbysze i teorbaniści wyjechali na czoło wojska; huknęły kotły, zadźwięczały litaury i teorbany, a do wtóru im pieśń, przez tysiące głosów śpiewana, wstrząsnęła powietrzem i stepem:
Hej wy stepy, wy ridnyje,
Krasnym cwitom pysanyje,
Jako more szyrokije…
I to jest właśnie dokładny opis „Powitania ze stepem” Brandta, płótna z roku 1874. Pytanie: kto tu kogo inspirował? Chyba jednak Brandt Sienkiewicza, gdyż jego obraz jest niespełna dziesięć lat wcześniejszy od „Ogniem i mieczem”, którą to powieść Sienkiewicz z początku serializował na łamach prasy. Mimo wszystko wygląda na to, że to Brandt a nie Matejko był „Sienkiewiczem malarstwa”. Skądinąd, na to powiedzenie Matejko wielce się obruszał, gdyż – jak zwykle bez sensu – uważał się za twórcę niepomiernie przewyższającego Sienkiewicza, gdyż dysponował wielką prowidencjonalistyczną wizją historii, o której wierzył zapewne, że jest mu od Boga dana. Sienkiewicz zaś (przecież podobnie jak Brandt) produkował takie sobie opowiastki.
Matejko, rzecz to niewątpliwa, miał tęgiego autofioła: na krawędzi szaleństwa wierzył np., że jest Królem Duchem, choć Słowackiego jakby nie rozumiał. Nie oznacza to wszakże, że jego malarstwo nie ma jego nadwymiaru, porywu niespotykanej wzniosłości, niezwykłej temperatury emocjonalnej, w której topi się nasza niechęć do antypatycznego człowieczka z Floriańskiej. Gest Skargi, gest Rejtana, gest Witolda…
Wychodząc z wystawy pomyślałem sobie, że Brandt był lepszym malarzem niż Matejko, tylko malarzem mniejszym. Lepszym, gdyż jego dynamiczny styl był dużo ciekawszy niż nieco drętwa ręka Matejki, lepszym, gdyż sprawnie zestrajał barwy, który to problem mało Matejkę obchodził, gdyż u niego miało być jak u Długosza. Siedział król Zygmunt Stary na podeście obitym czerwonym suknem, to i siedzi. Ale u Brandta brak tego patetycznego gestu, który wykatapultował Matejkę w niebiosa patriotycznego mitu. Żadna to ujma dla malarza ze Szczebrzeszyna, albowiem czegoś takiego jak gest Matejki nie ma w ogóle w dziejach malarstwa historycznego. Ale, powiadam – w porównaniu z Matejką ten chrząszcz trochę za cicho brzmi w historycznej trzcinie.