Staropolska sejmokracja wielokrotnie krytykowana przez potomnych czasem bywała naprawdę dynamiczna.
Król Władysław, czwarty tego imienia, był niewątpliwie jednym z najbardziej tajemniczych monarchów Rzeczypospolitej. Pod maską jowialnego grand seigneura, co to z każdym umie pogadać, ukrywał prawdziwie smoczą pychę, która kazała mu marzyć o koronie Konstantynopola. Po to też szykował wojnę z Turcją, która spłonęła na panewce, za to zapłonęła Ukraina, która już-już szykowała się do wielkiego kęsim i wielkich łupów. Polaków Władysław w zasadzie nie lubił. Co gorsza, udzielił audiencji starszyźnie kozackiej, której, gdy żaliła się na wyzysk „królewiąt”, doradził, by poszukała obrony w samopałach i szablach. Rychło potem Władysław umarł, Ukraina eksplodowała, a dla Rzeczypospolitej rozpoczął się czas doprawdy okropny. Dla większej biedy naszej zszedł też z tego świata (po nadużyciu muchy hiszpańskiej) wielki wódz Stanisław Koniecpolski. Stawiam dolary przeciw orzechom (laskowym), że pan Stanisław nie dał by się tak haniebnie pobić Kozakom, jak Mikołaj Potocki. Przynajmniej – nie pił. Mało też pił sam monarcha, choć, owszem, zdarzało się. Do legendy przeszedł jego bój na kielich z elektorem pruskim, którego dopił do tego stopnia, że wasal omal nie pobrudził swego pana.
No, ale to tylko tytułem wtrętu. W istocie chodzi tu o sejm złożony w Wilnie jesienią 1636 roku, który należał chyba do najosobliwszych zjawisk w dziejach polskiego parlamentaryzmu. Między Koroniarzami a Litwinami doszło wtedy do ostrego sporu na okoliczność napiętych stosunków Rzeczypospolitej ze Wschodem. Dodajmy, że część posłów była najwyraźniej pod wpływem alkoholu: miodu, wina czy też piwska. Senatorowie litewscy obrazili się bowiem, ze odpowiednie wątki polityki wschodniej referował koroniarz Gembicki wchodząc, zdaniem Litwinów, w ich kompetencje. Pod adresem Gembickiego posypały się złośliwości, czasem dość wredne. Polacy nie byli dłużni, bo też wyraźnie byli pod muchą, a właściwie pod wieloma muchami. Groziło to omal tumultem, co wprawiło we wściekłość króla Władysława IV, który nie chcąc obradować z pijakami wsiadł w lektykę i odjechał. Właściwie to próbował odjechać, bo lektyki czepiali się z obu stron Radziwiłły. Krzysztof Radziwiłł, wojewoda wileński, czepiając się królewskiego środka transportu wewnętrznego kontynuował nawet swą przemowę, którą zaczął był na posiedzeniu rady. Sekundował mu w tym jego syn Janusz (słynny później zdrajca) który ryczał, że przyjdzie czas, kiedy Polakom będzie się pokazywać nie drzwi, lecz okna. Ot, taki mały projekt radziwiłłowskiej defenestracji. Wściekły król uciekł do kościoła, gdzie czekał biskup wileński Abraham Woyna – też całkiem na bani. Eminencja chwiał się jak pascalowska trzcina na wietrze, choć zapewne mniej był od niej rozumny, mamrotał coś od rzeczy i raptem, miast poprowadzenia modłów w intencji szczęśliwego powrotu monarchy do Warszawy, zaintonował, zupełnie od rzeczy, Te Deum laudamus.
Albrycht Radziwiłł, kanclerz litewski, bezwzględnie najmędrszy z obecnych tam Radziwiłłów, zanotował w swej sławnej pracy, że z całego biskupa tylko infuła była trzeźwa. Król zapienił się ostatecznie, wyszedł z kościoła, wsiadł do karety i – jak pisze onże książę Albrycht – „wszystkie stany w Wilnie pijanemi zostawił”. Niby groteska, ale jeszcze nikt sejmu nie zerwał, jeszcze nie zawisło nad Polską straszne „nie pozwalam”. Jak widać wszystko ma swoje dobre strony.