Pieniądze fałszowano, odkąd sięga pamięć. Czyniono to na różne sposoby. Wartość metalowych monet opierała się na ich wadze, a przede wszystkim na zawartości szlachetnego kruszcu. Prawo do bicia pieniądza rezerwowali sobie zazwyczaj panujący. Niekiedy specjalnymi przywilejami pozwalali na to niezwykle dochodowe zajęcie wybranym jednostkom. W ich mennicach używano stempli, za pomocą których wybijano monety z ustalonymi symbolami i napisami. W obiegu szczególnie ceniona była ta waluta, której monety mimo upływu czasu nie zmieniały swojej wagi ani zawartości kruszcu. Jednak trudne czasy i zwiększone zapotrzebowanie na gotówkę niejednokrotnie zmuszały rządzących do manipulacji. Najprościej było zmniejszyć zawartość kruszcu w pieniądzu, zastępując ów brak pospolitym metalem. W ten sposób z posiadanej ilości cennego materiału można było wybić większą liczbę monet. Rynek jednak nie był ślepy i szybko reagował na takie zabiegi spadkiem wartości waluty i zwiększoną inflacją.
Psuciu monety wyjątkowo sprzyjały czasy kryzysów. W Rzeczypospolitej kryzys gospodarczy zarysował się już w I połowie XVII wieku. Z wielką siłą wybuchł, gdy państwo od 1648 roku zaczęło podupadać politycznie, co było spowodowane zniszczeniami wojennymi i powiększającym się zamętem. Szukając pieniędzy na opłacenie rosnących wydatków wojennych i starając się zaradzić odpływowi kruszców z kraju, sejmy zaczęły podejmować uchwały o zaniżeniu ilości srebra w emitowanych monetach, zmniejszono również wagę złotego dukata. Okazało się, że te decyzje, uchwalone na sejmie 1650 roku, zapoczątkowały przyspieszający proces psucia emitowanej w Polsce monety. Sprzyjały temu stan wyniszczenia państwa po wojnach połowy XVII wieku, pusty skarb i ogromne długi, zaciągnięte choćby na wypłacenie zaległego żołdu dla wojska. By podołać podobnym wyzwaniom i uzyskać oczekiwaną liczbę monet, coraz chętniej zaniżano ich wagę i zawartość kruszcu, byle tylko wybić ich więcej. W końcu zaczęto bić miedziane szelągi, zwane boratynkami, i srebrne złotówki (tymfy) o bardzo niskiej zawartości srebra.
Masowa emisja tak złej monety doprowadziła do skokowej inflacji. Na wartości zaczął tracić polski złoty, w obiegu pojawił się szereg walut o bardzo podejrzanej wartości, jak choćby masowo napływające i niszczące handel wołoskie szelągi oraz pochodzące ze Śląska szelągi i piątaki. Pieniądze o niskiej wadze i podłej jakości bili Szwedzi w Krakowie, nakazując pod przymusem brać tę monetę, podczas gdy oni sami wykupywali tę dobrą, polską. Także Gdańsk zaczął wybijać szóstaki o małej zawartości srebra i płacił nimi za towary z Polski. Z obiegu wyławiano przy tym monety starsze o wyższej zawartości kruszcu i przetapiano je na większa liczbę monet o niższej zawartości i wadze.
Narastający zamęt zaowocował pojawieniem się prywatnych fałszerzy, którzy potajemnie wybijali podłą monetę i zalewali nią rynek, dodatkowo napędzając szalejącą inflację i drożyznę. Na niewiele się zdawały edykty kierowane przeciwko nim i przeciwko szmuglerzom sprowadzającym złą monetę z zagranicy. W najlepsze trwał zalew kraju dewaluowanym i fałszowanym pieniądzem. Wszystko to boleśnie odbijało się na życiu gospodarczym kraju: na żyjącym z rzemiosła mieszczaństwie, na szlachcie i magnaterii sprzedającej towary ze swoich dóbr m.in. do Gdańska. By położyć temu kres, Jan Kazimierz w 1666 roku zamknął ostatnie mennice. Otwarto je za Jana III i bito monety o jeszcze niższej wartości. Po kilku latach obiekty jednak zamknięto, gdyż nie przynosiły dochodu.
W powiększającym się zamęcie monetarnym i postępującej dewaluacji pieniądza poszukiwano waluty podlegającej jak najmniejszym wahaniom jej wartości. Widziano taką w czerwonym złotym o wartości kilku polskich złotych, a najczęściej w srebrnym talarze bitym, zwanym także „twardym”. W miarę upływu lat i postępującej dewaluacji polskiego złotego, coraz więcej trzeba było zapłacić za takiego talara. Widać to szczególnie przy okazji operacji handlowych, przy pożyczkach czy zwykłej sprzedaży, zastawianiu albo arendzie dóbr. Wartości finansowe podawano co prawda w talarach, ale też od razu określano je w złotych. Jeśli operowano złotym, niejednokrotnie można spotkać przeliczenie transakcji na bite talary.
Nic więc dziwnego, że taki bity czy twardy talar był towarem pożądanym. Słabo rozwinięta gospodarka powodowała, że obieg wartościowszego pieniądza na niższym społecznie poziomie był niewielki. Czerwony złoty czy pełnowartościowy talar dość rzadko trafiały do rąk uboższej ludności, która musiała zadowolić się monetą nędznej jakości. Kiedy jednak zdarzyło się, że biedota wchodziła w posiadanie szlachetnego kruszcu, zazwyczaj srebra, to chętnie przetapiała je do postaci talarów o zmniejszonej wadze albo mniejszej zawartości kruszcu. Potrzebny był do tego rzemieślnik biegły w sztuce przetapiania srebra i, co najważniejsze, dysponujący stemplami do wybijania monet. Jeśli pojawiali się ludzie posiadający kruszec i chęć przerobienia go na talary, to w końcu taki człowiek ze stemplami musiał się znaleźć.
Jesienią 1700 roku starzy słudzy świętej pamięci Jana III, zarządzający jego rodowym gniazdem w Żółkwi, przeżyli prawdziwy wstrząs. W mieście ujęto dwóch fałszerzy pieniędzy. Z miejsca podjęto śledztwo, a sprawą zajął się niebawem Jan Kazimierz Brodzicki, miecznik żytomierski, burgrabia lwowski. Czujący jego oddech na plecach oficjaliści z Żółkwi od razu wzięli na spytki dwóch głównych oskarżonych. W archiwum w Mińsku w Fondzie 694, op. 4, nr 991 na kartach 53-54 zachował się protokół z ich zeznań, noszący tytuł: Anno Millesimo Septemgesimo Die 18 Octobris. A że obaj okazali się dość rozmowni, możemy się zorientować w kulisach działalności ówczesnych fałszerzy i w przyczynach, które popchnęły ich do tego rzemiosła.
Pierwszym z przesłuchiwanych był Jan Martynowicz. Jak sam o sobie powiadał, miał około 40 lat, a urodził się w Zbarażu na Podolu. Mieszkał jednak w różnych miejscach Korony i Litwy. Rzemiosła uczył się w Łucku, a potem wyjechał na Litwę i służył panom Pociejom. Na pytanie, gdzie nauczył się fałszować talary, odpowiedział, że w Moszczenicy. Nie określił jednak dokładnie, gdzie to było. W każdym razie tamtejszym mistrzem w tym fachu „był jeden Niemiec”, a pomagał mu jego syn i Żyd Icko. Jan chwalił się, że w Moszczenicy robili talary dobrej próby.
Potem ponownie zjawił się u pana Pocieja na Litwie. Niezmiernie ciekawie opisał ten etap swego życia: „i tam Panu Pociejowi strażnikowi litewskiemu robiłem, a Magistrem był Demian z Maciejowa ślusarz, który robił stemple. Robiliśmy tam talary bite same”. Tym Pociejem był Ludwik Konstanty Pociej, od 1698 roku strażnik litewski. W roku 1700 miał on przed sobą wielką karierę. W 1703 roku jako gorliwy stronnik Augusta II został przez niego powołany na urząd podskarbiego wielkiego litewskiego, a w 1709 otrzymał buławę polną litewską. Zaraz po tym sięgnął po jedne z najwyższych godności w Wielkim Księstwie Litewskim, czyli po buławę wielką i kasztelanię wileńską. W 1714 roku August II odznaczył go Orderem Orła Białego. W 1722 roku dostał mu się najwyższy litewski urząd świecki, czyli województwo wileńskie.
Przegląd tak szybkiej kariery Pocieja mógłby sugerować, że mamy do czynienia z człowiekiem pełnym cnót i talentów. Nic podobnego. Talentu dowódcy zagonów kawalerii nie można mu odmówić, poza tym jednak jego sylwetka nie przedstawia się już tak pięknie. Współcześni zapamiętali go jako warchoła, rabusia i pospolitego złoczyńcę. Bezwzględnym wyzyskiem doprowadzał poddanych do rozpaczy i buntów, które tłumił za pomocą podległego sobie wojska. Bez żadnych ceregieli łupił szlachtę, zwłaszcza tę z kręgów politycznych przeciwników. Karierę zawdzięczał Augustowi II, po którego stronie, w opozycji do trzęsącego dotąd Litwą rodu Sapiehów, opowiedział się w chwili wybuchu wojny północnej. Zostawszy podskarbim, otworzył w Grodnie mennicę, gdzie wybijał szóstaki z portretem Augusta II, którymi opłacał litewskich zwolenników Sasa na polskim tronie. Niedługo jednak przewagę zdobyli zwolennicy Leszczyńskiego. Szóstaki Pocieja straciły prawo obiegu, ich posiadacze ponieśli straty, a na samych monetach zaczęto wyciskać herb Pocieja i jego inicjały: L.P., które poczęto odczytywać jako „ludzki płacz”.
Minęło parę lat i dzięki sukcesom wojsk rosyjskich władzę w Rzeczypospolitej odzyskał August II, a wraz z nim wzmocnił swoją pozycję także Pociej. W nowej sytuacji najbardziej był wdzięczny carowi Piotrowi I – sojusznikowi siedzącego na tronie polskim Wettyna. Właśnie Piotr I wymógł na polskim królu szereg nominacji i nadań dla swojego wiernego litewskiego zwolennika. Ten odwdzięczał mu się, biorąc czynny udział w zaplanowanych przez cara akcjach podważania pozycji Augusta II w Rzeczypospolitej. Krążyły opowieści o nieprawdopodobnym pijaństwie Pocieja i Piotra I. Zanotowano, że podczas spotkania obu tych bohaterów Piotr I wyzwał Pocieja na pijacki pojedynek po to, żeby z nim przegrać.
W świetle powyższych informacji zeznanie Martynowicza nie czyni aż tak wielkiego wrażenia. Pan Pociej nie należał do biednych, miał kruszec, więc korzystał bez skrupułów z usług sprawnych rzemieślników, byle tylko się wzbogacić.
Na początku Jan Martynowicz pracował w czyimś warsztacie. Przełom przyniosła mu praca u niejakiego Fedka. Musiał to już być fachowiec wyższej klasy. Podobnie jak ślusarz Demian z Maciejowa, Fedko wybijał talary, szelągi i szóstaki, czyli nie tylko zaopatrywał najbardziej wymagający rynek, lecz także kierował swoje „produkty” do warstw uboższych. Ponadto wyrabiał on stemple do bicia monet. Być może Fedko miał przysłowiowego węża w kieszeni i nie płacił Martynowiczowi za pracę. W końcu był mu winien aż 60 zł zaległego wynagrodzenia i chyba ani myślał wypłacić je pracownikowi. Nie mogąc się ich doczekać, Martynowicz ukradł swemu pracodawcy stemple, uciekł z nimi do Żółkwi i tam je schował. Przez jakiś czas nie wiedział, jak je w nowym miejscu wykorzystać. W końcu z ich posiadania zwierzył się miejscowemu złotnikowi Stefanowi.
Stefan był złotnikiem i obywatelem żółkiewskim. Jak zanotowano w protokole, także miał ok. 40 lat i był „rodem z Białej Cerkwi, chłopcem ieszcze wykrzczonym z Żyda”. Złotnik zapamiętał nieco więcej szczegółów z początków swojej znajomości z Martynowiczem. Stefan opowiedział więc, że do Żółkwi, w poszukiwaniu stempli w ślad za uciekinierem Janem przybył Fedko z synem i braćmi. Nie wiedzieli, gdzie szukać złodzieja. Kroki swoje skierowali do miejscowego złotnika, zapewne sądząc (jak się okazało trafnie), że złotnik powinien znać przybysza, który para się podobnym fachem. Zaprosili Stefana na miód do karczmy i tam dowiedzieli się, że złotnik miał sporo zleceń na wyrób różnych kosztownych przedmiotów, w tym sukienek dla Matki Boskiej i innych sprzętów do posługi kościelnej. Gdy zachorował jego syn, nie mógł się wyrobić z pracą. Szukał czeladnika do pomocy i nawinął się Jan Martynowicz, którego zatrudnił. Usłyszawszy to, Fedko wraz z towarzyszami wymógł, by Stefan zaprowadził ich do zbiega. Jak zeznawał złotnik, mężczyźni bardzo się pokłócili. Fedko żądał oddania stempli, Martynowicz zaś wypominał zatrzymaną zapłatę. W końcu Fedko ustąpił i odjechał, nie odebrawszy stempli. Stefan dowiedział się zaś o posiadaniu przez swojego pracownika stempli. Z powodu chorego syna zmagał się on z ciężką sytuacją materialną i potrzebował pieniędzy. Skusił się więc na spółkę przy wybijaniu fałszywych talarów, gdy tylko taka okazja się nadarzyła.
Żółkiewski złotnik należał chyba do osób dość gadatliwych, bo po jakimś czasie wieść o posiadaniu przez Martynowicza stempli stała się dość powszechną tajemnicą. Jakie konsekwencje przyniosło przyznanie się przed Stefanem do posiadania przedmiotów, ciekawie ilustruje wypowiedź Jana: „Potym zwierzyłem się Stefanowi y pokazałem mu stemple, których dostałem u Fedka y leżały stemple u nas. Potym szliśmy z Stefanem rynkiem y postrzegł nas stoiąc na drzwiach miecznik y prosił nas do sklepiku. Kazał dać wódki dla nas y wiszen smażonych. Potym prosił nas y na miód. A potym począł prosić nas żebyśmy mu ubili kilkanaście talerów y dał nam srebro z Pałasza oprawne. Z tego tedy urobiliśmy mu dwanaście talerów. Potym Kahaczewski prosił nas także do siebie y dał nam pasek srebrny i temu zrobiliśmy kilkanaście talerów. Ten pasek ważył dwie grzywny. Potem Jaramkiewicz także nas prosił do siebie y zostawiwszy mnie w izbie, sam po Stefana złotnika pobiegł. I zrobiliśmy także z paska srebrnego talarów kilkanaście. Potem Bazyli także prosił do siebie, obu nas y dał kubek y coś jeszcze srebra. Wszystkiego było ze dwie grzywnie y zrobiliśmy także kilkanaście talerów. Także Radłowicz prosił nas i miał srebro topione y zrobiliśmy kilka talerów. Więceyeśmy nikomu nie robili”. Według zeznań Stefana na przestrzeni tego czasu mężczyźni wybili 70-80 sztuk talarów. Złotnik zapytany o fałszywe szóstaki odpowiedział, że wyrabia je Fedko w Dobrej pod Sieniawą.
Zeznania obu fałszerzy potwierdzały tylko to, o czym powszechnie wiedziano. Monetę fałszowano masowo, na skutek czego w obiegu krążyło wiele jej egzemplarzy o bardzo wątpliwej wartości. Jak widać, że fałszerzy nie odstraszały drakońskie kary przewidziane w kodeksach koronnych i statutach litewskich. Już od czasów późnego średniowiecza za fałszowanie monety przewidziana była kara śmierci i to wykonywana na różne okrutne sposoby: spalenie żywcem na stosie, ćwiartowanie czy poprzez wlewanie do ust roztopionego metalu ze sfałszowanych monet. Przestępstwo to uważano za tak poważne, że podobne kary były przewidziane również dla szlachty. W czasach postępującego rozkładu Rzeczypospolitej końca XVII wieku wystarczyło mieć odpowiednio wpływowego patrona, by niewiele sobie robić z surowości prawa i zarabiać w podobny sposób.
Jak wyżej wspomniano, sprawa żółkiewskich fałszerzy dotarła do lwowskiego burgrabiego. Urząd burgrabiego lwowskiego wiązał się w tym czasie z władzą sądowniczą zarówno w mieście, jak i w terenie. Nie wiemy, jakie relacje łączyły Żółkiew z panem burgrabią. Wygląda jednak, że był on dość życzliwie ustosunkowany do należącego do Sobieskich miasta. Nic dziwnego, wpływy tego rodu były znaczne, a żywa pamięć o królu Janie III jeszcze w 1700 roku zapewniała Sobieskim pokaźne grono zwolenników w województwie ruskim. W trzy tygodnie po przesłuchaniu obu fałszerzy do Żółkwi dotarło pismo pana burgrabiego, w którym instruował on, co stary sługa Sobieskich, Andrzej Wolski, od lat zarządzający Żółkwią, powinien zrobić. Dokument ten zachował się także w archiwum w Mińsku, w Fondzie 694, op. 4, nr 993 na k. 1-1v. Zatytułowany jest: Informatia Jmci Panu Wolskiemu Pisarzowi Prowentowemu Żółkiewskiemu w sprawie Stephana Dworkowskiego Złotnika Żołkiewskiego na Burgrabstwie Grodzkim Lwowskim die 8 Mensis Novembris dana 1700 Anno.
Dowiadujemy się z niego, że złotnik Stefan nosił nazwisko Dworkowski. Czytamy w nim też, że początkowo chciano wieść o przestępstwie maksymalnie wyciszyć, wręcz zatuszować. Na wszelki wypadek Brodzicki zalecił opublikowanie stosownego dekretu w żółkiewskich księgach miejskich. Urzędników, którzy wykryli sprawę fałszerstwa i nadali jej rozgłos, zalecił dyskretnie skarcić, gdyż przez swoją gorliwość wciągnęli Żółkiew „w tak szpetną y straszną sprawę, przez co całey Żółkwi wielka zakała”. Natomiast obu fałszerzy polecił odesłać na zamek do Lwowa. Nakazał również odebrać im wszystkie stemple i inne rzeczy służące do bicia monet. Jak się jednak okazało, korzyści z działalności fałszerzy czerpało znacznie większe grono osób, niż oni sami wskazali. O ile z odebraniem tych przedmiotów żonom oskarżonych nie widziano problemu (w razie oporu burgrabia zalecał postraszyć je powrozem, przewidując, że wówczas kobiety wszystko wyjawią), o tyle wiele z narzędzi potrzebnych do fałszowania monet znajdowało się u różnych ważnych osób w Żółkwi, w tym duchownych. Te również należało odebrać, a następnie „Z tymi rzeczami y instrumentami przysłać do Zamku Lwowskiego, kogo słusznego żeby to, in toto oddał na Burgrabstwie także w cichości, propter diffamationem Miasta Żółkwi”.
Finału sprawy na razie nie znamy. Możliwe, że kolejna kwerenda w archiwach odsłoni jej dalszy ciąg. W każdym razie wydaje się, że z usług fałszerzy korzystało w Żółkwi sporo lokalnie wpływowych osób, które były zadowolone, gdy z mniejszej ilości dostarczonego kruszcu mogły otrzymać więcej talarów. Jak wynika z przytoczonych zeznań, „magistrowie” od wyrabiania stempli i bicia fałszywej monety działali w wielu miejscach, w których znajdowali rynek zbytu na swoje usługi. Jeśli z takiego procederu czerpał zyski m.in. strażnik litewski Pociej, przyszły podskarbi wielki litewski, to nie należy też się dziwić, że podobny proceder, choć na mniejszą skalę, obserwować można było w Żółkwi znacznie częściej.
Fałszowanie monet uchodziło jednak za działanie wstydliwe, a dodatkowo, zgodnie z prawem surowo karane. Tymczasem dla Sobieskich nadszedł trudny okres. Pozostawali oni w mocno napiętych stosunkach z panującym Augustem II, który zdążył już zajechać wojskiem trzymaną przez nich Ekonomię Szawelską i inne dobra. Żółkiew była wprawdzie ich miastem dziedzicznym, prawnie wolnym od zajazdów żołnierskich i innych obciążeń, ale jak uczyła praktyka, na niewiele się takie zabezpieczenia zdawały, gdy na ich właścicieli padła niełaska panującego. Do podjęcia działań wystarczył pretekst, a takim pretekstem mogło okazać się fałszowanie pieniędzy w dobrach Sobieskich. Stąd bezpieczniej było wyciszyć sprawę, skonfiskować materialne dowody przestępstwa i wraz z winowajcami odesłać je do Lwowa, tak by w Żółkwi nikt nie mógł znaleźć śladu po procederze. A nadgorliwym urzędnikom Sobieskich przemówić do rozumu i nakazać milczenie.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego: