Najazd turecki w 1672 roku zastał Rzeczypospolitą kompletnie nieprzygotowaną do obrony. Nieliczne wojska nie były w stanie dotrzymać pola najeźdźcy, słabe twierdze zaś wytrzymać naporu oblegających. Co więcej, kraj pogrążony był w waśniach wewnętrznych. Dwa sejmy rozeszły się bez podjęcia jakiejkolwiek decyzji o przygotowaniach do wojny, dwór królewski zamiast o wojnie rozmyślał o rozprawie z „malkontentami”. Nieudolny Michał Korybut Wiśniowiecki, zwany pogardliwie przez Jana Sobieskiego „małpą”, nie chciał dopuścić do powiększenia armii, ponieważ wzmocniłoby to siły hetmańskiego przeciwnika. Nawet utrata Kamieńca Podolskiego nie otrzeźwiła umysłów. Król zbierał pod Gołębiem pospolite ruszenie, nieprzyjaciel zaś przystąpił do oblężenia Lwowa. Sobieski, posiadający mikroskopijne siły w porównaniu z armią przeciwnika, nie mógł przedsięwziąć żadnej skutecznej akcji, by powstrzymać marsz wroga na zachód. Sytuacja nieco się zmieniła, kiedy armia turecka Kapłana baszy odstąpiła od oblężenia stolicy województwa ruskiego. Na Rusi Czerwonej pozostali Tatarzy, którzy podzieliwszy swe siły na czambuły siali śmierć i pożogę. Na to tylko czekał Sobieski. Pod pozorem, że Tatarzy zagrażają bezpieczeństwu króla, 5 października 1672 roku z Krasnegostawu wyruszył na swoją słynną wyprawę na czambuły. Przeciwko 15-20 tysiącom ordyńców hetman dysponował zaledwie około 3 tysiącami zahartowanych w trudach żołnierzy. Była to sama kawaleria: husaria, lekkie chorągwie oraz chłopska dragonia, której w razie potrzeby można było użyć jako piechoty. Polski wódz wiedział, że przeciwko tak lotnemu przeciwnikowi, jakim byli Tatarzy należy działać szybko i zdecydowanie, dlatego też nie brał ze sobą artylerii, piechoty a tym bardziej taborów. Maszerowano iście po tatarsku. Wojsko szło komunikiem, a dwa konie przypadały na jednego jeźdźca. Kierunek natarcia wyznaczały łuny pożarów wzniecane przez dzikiego przeciwnika.
Marsz odbywał się w niezwykle ciężkich warunkach. W nocy wędrowano przez błotniste drogi, liczne rzeki, wzgórza i lasy. Przymrozki dawały się mocno we znaki, a całą kampanię wojsko odbyło „nigdy prawie nie śpiąc, nigdy nie rozbierając się, ognia nie niecąc, mało, ledwie co jedząc”, głównie wyrwaną w pól brukiew i rzepę.
6 października rozbito pierwsze dwa czambuły pod Narolem. Pościg przyniósł informację, że główne siły Dżambeta Gireja, porzucając część zdobyczy, pospiesznie wycofują się na Niemirów. Hetman nie pozwolił umknąć zdobyczy. Oddział porucznika Linkowicza związał walką siły Tatarów pod Radrużynem, a Sobieski zadał cios ostateczny. Atak i wielokilometrowy pościg zakończył zwycięską bitwę. Niejako po drodze rozbijano inne mniejsze czambuły, uwalniając kilka tysięcy jasyru.
9 października Sobieski ruszył na Gródek, gdzie spodziewano się dopaść wroga. Okazało się, że była to mylna wiadomość. Dalszy azymut wyznaczały już łuny pożarów. Celem był kosz, czyli obóz tatarski pod Komarnem, chroniony przez nuradyna Safa Gireja. Plan był prosty: Stefan Bidziński atakując od północy z tysiącem żołnierzy miał związać przeciwnika, a siły główne w liczbie około półtora tysiąca miały odciągnąć przeciwnika od przeprawy przez rzekę Wereszycę. Wódz tatarski wpadł w pułapkę, ponieważ na czele 7-11 tysięcy skierował się przeciwko Bidzińskiemu i polecił przeprawiać jasyr przez rzekę. Wówczas pojawił się Sobieski. Na jego widok panika opanowała ordyńcow. Ucieczka i pościg do późnej nocy zakończył bitwę.
Następnym celem był Hadży Girej, do którego dołączył Safa Girej. Dowiedziawszy się o marszu Sobieskiego, postanowili wycofać się spod Bolechowa przez lasy bednarowskie. Tu spotkała ich niespodzianka. Oto chłopi obsadzili leśne przesieki i zawzięcie się zza nich bronili. Nie pozostało nic innego jak marsz na Kałusze. Hetman zareagował błyskawicznie. Rozkazując chłopom by „zarąbali ślaki”, niesłychanymi wertepami ruszył na przeciwnika. Polacy „dolinami, chrostami się skradając” 14 października otoczyli przeciwnika z czterech stron tak, by nie mógł ujść z pułapki. Zaskoczeni Tatarzy zostali rozbici pod Petranką i kto mógł, ratował się ucieczką. Pod Uhrynowem Polacy dopadli uciekających. Tego dnia nie było litości. Rąbali i siekli nie tylko żołnierze, ale także chłopi, którzy przeczesywali okoliczne lasy.
Zwycięstwo nad głównym czambułem było kresem możliwości żołnierzy Sobieskiego. Potwornie zmęczeni nie nadawali się już do dalszej walki. Jeszcze gorszy był los koni, których połowa padła. Rezultaty błyskawicznej kampanii były jednak imponujące. Rozbito czambuły, które pustoszyły Lubelszczyznę i Ruś Czerwoną. Uwolniono, jak obliczał Sobieski, 44 tysiące jasyru. Nie mniejszy był efekt propagandowy. Dla samego Sobieskiego wyprawa przeciwko czambułom przyniosła zarówno sławę, jak i drogocenne doświadczenie. Kierując niewielkimi siłami potrafił użyć ich zgodnie z planem i potrzebą. Zwycięstwo zaś przypadło mu dzięki umiejętnemu planowaniu, zdecydowaniu i niesamowitej jak na owe czasy szybkości. W niezwykle trudnych warunkach terenowych, w zaledwie 10 dni przebył grubo ponad 300 kilometrów (czyli ponad 30 kilometrów dziennie), pośród nieustannych bojów, potyczek i pogoni. Sama kampania jest uważana za najpiękniejszy zagon polskiej kawalerii i działań po wewnętrznych liniach komunikacyjnych.