Barok, którym zajmujemy się tutaj z ramienia muzeum, jest – zwłaszcza jeśli chodzi o malarstwo – rozpoznawany jako styl „gorący”. Jeśli kogoś razi ten termin termiczny (terminus termicus), tego upewniam, że ma on mniej więcej tę samą moc objaśniającą, co sławne opozycje Wölfflinowskie, tylko większą, bo też o mniejszą trudno. Trudno też zaprzeczyć, że najwięksi z barokowych wielkich, na czele z Rembrandtem, to twórcy, których obrazy zażegają pożar w naszych topliwych duszach. Naturalnie można powiedzieć, że nie jest to casus, powiedźmy Poussina, ale stojąc przed jego znakomitymi dziełami, wciąż dumamy: barok to czy nie barok?
Wszelako jeden z najpiękniejszych tekstów kiedykolwiek napisanych o baroku jest obrazem tak przenikliwego zimna, że atrament zamarza w kałamarzu. Skądinąd piszę piórem angielskim, wyłącznie firmy The Goose & Sons, które ma tę osobliwość, że resztę się zjada.
No, ale dość już o technikaliach. Autor wspomnianego utworu nazywał się Walter Horatio Pater i był angielskim krytykiem literacko-artystycznym wysokiej próby – mało kto pamięta, że to on przykleił melancholijny uśmiech do ust Giocondy, za co wieczna niech będzie mu chwała. Był też wielce mętnym pisarzem – tak mętnym, że nie wiadomo, czy bohater jego najgłośniejszej powieści „Mariusz epikurejczyk” przeszedł był na chrześcijaństwo, czy też nie. Pater żył dokładnie w tych samych latach, co Jan Matejko, co skłoniło kilku moich kolegów do plugawych domniemań, że niżej podpisany zajmuje się historią sztuki w bardzo określonych i skromnych granicach czasowych.
Szczęściem był to osobnik o biegunowo różnej charakterystyce od antypatycznego typa z Floriańskiej. Wielki esteta, niedościgły mistrz niedocieczonego stylu, nadto człek skromny i gentleman. Do Matejki zbliżała go chyba tylko wybitna brzydota – pomni na jego fascynację Homerem przyjaciele mówili o nim: kochanek czarodziejki Circe przemieniony w doga. Nietrafnie, gdyż dogi są duże, a Pater był mały, a z racji nieśmiałości nie mógł być chyba niczyim kochankiem, a już z pewnością żadnej kobiety.
No, ale czasem mu się udawało, tzn. udawało mu się dobrze napisać, choć nieco drętwo. Jeden z jego kolegów powiadał, że Pater pisze po angielsku tak, jakby był to język martwy. Święte słowa.
Poza sławnym „Renesansem” najlepiej wychodziły Paterowi chyba „Imaginary Portraits”, gdzie przez literacki portret fikcyjnej osoby usiłował uchwycić główne cechy czasu, a właściwie kulturowej czasoprzestrzeni (he, he), w której ta postać żyła. A jednym z najlepszych portretów wyobrażonych jest z pewnością opowiadanie „Sebastian van Storck”. Zaczyna się ono od lodowato białego obrazu któregoś z Teniersów, z którego wyjeżdża do nas na łyżwach (jakżeby inaczej) tytułowy i piękny młodzieniec.
Chwilka, chwilka, bo zapomniałbym powiedzieć, że w malarstwie holenderskim jest chyba najzimniej, przykładem cudowna „Zima” Bruegla z wiedeńskiego Kunsthistorisches Museum. Trudno wszakże, aby mroźne motywy przewodziły w sztuce Włochów czy Hiszpanów. Dużo lepiej by było u Ruskich czy naszych, tyle że prawdziwie osobliwym zrządzeniem losu jedni i drudzy takowych obrazów wtedy nie malowali. Pytanie: który z polskich malarzy pierwszy namalował śnieg bądź lód? Szczęśliwemu znalazcy stawiam lodowate piwo.
Notabene już mi się coś takiego zdarzyło. Dawno, dawno temu byłem felietonistą „Magazynu” „Gazety Wyborczej” i też obiecałem Czytelnikowi taką nagrodę – w tym wypadku chodziło o tzw. permutację Józefa Flawiusza. Matematyczny ten problemat szybko rozwikłał pewien pan kolejarz, który niestety obmówił wychylenia ze mną kufelka, gdyż – jak wyznał w liście do „Gazety” – piwa nie pija. Ale dość już zimowych ekskursji na prawo, lewo i do tyłu, choć jest przywilejem felietonów dokonywać takich wypadów – gorzej gdy felieton stoi w miejscu.
Otóż trzeba przyznać, że wnikając w lodowaty pejzaż, Walter Pater naprawdę umiał odnaleźć właściwe słowa, aby wywołać w czytelniku wrażenia przenikającego do kości mrozu. Umiał też zbudować tę story, z czego zapewne wiele nauczył się i zastosował w swym „Portrecie Doriana Graya” czołobitny wielbiciel Patera i jego wyrodny uczeń Oscar Wilde. Tylko że Sebastian marnieje z innych powodów.
Piękny ten młodzieniec (imię Sebastian uważamy za fabularnie nieobojętne) ma też ogromne zainteresowania mózgowe i z pasją studiuje nie tylko starożytnych, ale też wielkie księgi swoich czasów. Przede wszystkim „Tractatus politicus” Barucha (czy Benedykta) Spinozy. Lodowaty mróz bezwzględnych rozumowań wielkiego myśliciela księga za księgą, akapit za akapitem, słowo za słowem wychładza młodą duszę Sebastiana. Jakby wbiło się w nią tysiące lodowych strzał! Albo inaczej i lepiej: jakby zamarzła w przejrzysty, lecz skazany na króciutkie i bezużyteczne trwanie sopel.
Czasem myślę, że Pater, człowiek skądinąd dobry i nad podziw łagodny, obsesyjnie wpatrując się we własną duszę, gdy pisał „Sebastiana van Storcka”, czuł jakieś zlodowacenie wewnętrzne. Nie wierzę w tę autointuicję, ale też prawdą jest, że jeśli jego późne dzieła cieszą się admiracją tzw. happy few, to wczesny „Renesans”, ekstatyczna apologia kulturalnej wiosny, wznawiany jest w anglojęzycznym kręgu kultury mniej więcej co miesiąc. Nie tak dawno wyszedł nawet w polskim przekładzie – nad siły tłumacza. Małe polonicum: słabiusieńko znany Polsce Pater nie był też u nas zupełnie zapoznany – pisali o nim Stanisław Brzozowski (prawda, że bez sensu) i Stanisław Lack, wspominali coś Jarosław Iwaszkiewicz i Zofia Nałkowska. Bo u nas wszystko jest możliwe.