Dwaj panowie B.
Byli już dwaj panowie R., teraz przyszła kolej na dwóch panów B. Kto wie, może będzie w przyszłości pan C.C., ale na pewno nie pani C.C. Nie będę pisał o Claudii Cardinale.
Zasadniczo miasto zakłada się raz a dobrze, jak choćby Lwów, z którym uczynił to Kazimierz Wielki. Wszelako czasem bywa inaczej, czego najlepszym przykładem Rzym, który zakładany był razy kilka, w tym po raz pierwszy i jedyny słuszny przez wychowanka żony wilka. Był to niejaki Romulus, krwawy oprych i bratobójca. Wszelako są tacy, którzy drugim założycielem Miasta (już Miasta, nie miasta) mianują niejakiego Gajusza Mariusza, notorycznego mordercę, takoż pogromcę półnagich Cymbrów i Teutonów, którzy wcześniej zdrowo przetrzepali niejedną armię konsularną, co dowodzi niezbicie, że na początku Rzymian lał, kto chciał. Szczytem wszystkiego był niejaki Spartakus, bohater półpornograficznego serialu pod tym samym tytułem. Skądinąd był to człowiek nad kondycję porządny i zapewne byłby się zmartwił, gdyby dożył czasów, w których jego imię komuchy nadawały w swych włościach (chyba dziś egzystuje to już tylko u ruskich) niezliczonym klubom sportowym. Przecież Spartakus był jakoś sportowcem, bo podobno istnieją jakieś sporty ekskrementalne, o, pardon, ekstremalne. Jakiś czas temu odwiedziłem Koloseum i zrobiło mi się niedobrze. To z pewnością najobrzydliwsza z wielkich budowli świata. Naturalnie innego zdania był Publiusz Wiatrakus Kryminalis, największy w tych sprawach autorytet intelektualny Rzymu, jeśli Rzymianin może być intelektualistą, chyba że Cycero.
Jednakże powróćmy do naszych tzw. rzymskich baranów. Na początku wszakże chciałbym nadmienić, że odległy był jeszcze czas, gdy władca Rzymu (a czas to „Irydiona”) – niejaki Basjanus Heliogabal – uzależniał stanowisko na swym dworze od długości członka. Ja tam nie wiem, nie widziałem, wszelako tak twierdzą znamienite „Historiae Augustae”, utwór dużo późniejszy od czasów Basjana, wzorowany na „Żywotach Cezarów” Swetoniusza, niezrównanego źródła wszelkiej ploty o życiu dworskim. Jak kto nie lubi czytać Roberta Gravesa, niech obejrzy ekranizację jego „Ja, Klaudiusz” zdubbingowaną na wesoło, choć przedmiot nie do śmiechu. Cesarz Tyberiusz mówi tam głosem Nikodema Dyzmy… To jednak były inne osobowości.
Ale revenons do ojców założycieli. Ja bym tu jeszcze wysunął Numę Pompiliusza, drugiego króla Rzymu, następcę Romulusa; Marka Brutusa, który uratował Rzym przed tyranią królów i założył republikę; Juliusza Cezara, który uratował Rzym przed republiką; i drugiego Marka Brutusa, który uratował Rzym przed Cezarem, etc. Ale tak naprawdę Rzym, który złożyło i zbudowało (bo dajmy już sobie spokój z tym nudnym Vignolą i Della Portą) dwóch panów B.: Gianlorenzo Bernini i Francesco Borromini – obaj chamy i wariaci. To oni założyli dzisiejszy Rzym, Rzym Piękny. Założyli mu na pomarszczoną już bardzo szyję diamentową kolię swych arcydzieł. Nabudowali zupełnie zdumiewającą liczbę wspaniałości, a Bernini jeszcze dorzeźbił, co swoje – i to jak! Wyobraźmy sobie dzisiejszy Rzym bez kolumnady św. Piotra, Piazza Navona, Palazzo Barberini, Sant’Andrea al Quirinale, San Carlo Alle Quattro Fontane, Galleria Borghese, Oratorio, „Ekstazy św. Teresy” w Santa Maria Della Vittoria… W naszej wyobraźni ostanie się skansen starożytno-wczesnochrześcijański (akurat lubię jedno i drugie) z dość skromnym przydatkiem renesansowym. Mam wrażenie, że Wieczne Miasto natychmiast straci swój stołeczny status, a stolicę Republiki będzie trzeba przenieść do Turynu. Watykan niech zostanie.
Trzeba przyznać, że obaj panowie B. polowali na siebie (oczywiście w papieskim kręgu władzy) jak na łowne zwierzęta, przy czym – w miarę zmieniających się włodarzy Stolicy Piotrowej, przychylnych raz jednemu, raz drugiemu – łowca często przekształcał się w ofiarę. Był to architektoniczny pojedynek, jakiego nie znały dotąd dzieje. Różne były udeptane ziemie, na których mierzył się Gianlorenzo z Franceskiem. Często powiadają, że pewien mistrzowski umiar zderzał się tu z eksperymentatorskim szaleństwem, najczystszym szaleństwem baroku. Nie jest to do końca prawda, gdyż Borromini znakomicie potrafił zaprojektować budowlę o spokojnych kształtach, ot, choćby potężną św. Agnieszkę na Piazza Navona. Ale podczas mojego ulubionego meczu B. contra B. tak właśnie było: św. Andrzej na Kwirynale wyzywa na zadeptane ulice św. Karola u Czterech Fontann! Waga piórkowa, gdyż oba kościoły są niewielkiej postury, tak że Karola mianują nawet Karolkiem (San Carlino). Potężne jest uderzenie boskiej precyzji Berniniego, który bije w przeciwnika tak z górnych, jak z dolnych partii (pamiętacie ów cudny schodocokolik?) jednakże Borromini wywija się po pięknej elipsie i siłą nieregularnych uskoków idzie do narożnika, gdzie zostaje już do końca meczu – do dziś. Niby powinniśmy zakrzyknąć: „The Winner is Gianlorenzo Bernini!”. Ale to nieprawda, wielki mecz trwa dalej przed naszymi szeroko otwartymi z zachwytu oczami.
Polecane
Czerwona galeria
Wynalazcą malarstwa abstrakcyjnego był zapewne pewien duński malarz, przyjaciel Sørena Kierkegaarda. Obraz ten nazywa się „Żydzi przechodzący Morze Czerwone” i …
Sieroce serca
Na studiach historii sztuki na Uniwersytecie Aleksandryjskim (to prawidłowa nazwa, nie wiedzieć czemu zniesiona) w Warszawie nauczyłem się dużo, a …