Sen o szpadzie
Z lektury „Trylogii” nieśmiertelnego Henryka Sienkiewicza nieodbicie wynika, że głównym zajęciem barokowej szlachty w Polsce było pojedynkowanie się, zwłaszcza na broń białą. W sztuce fechtunku (właściwie nie sztuce, lecz co najwyżej rzemiośle) celować miała zwłaszcza szlachta ruska, która w osobie pana Michała nie obawiała się nawet łęczycan (rzekomo do korda najsprawniejszych), takoż innych Bohunów. Nie są mi znane żadne statystyki, które ilustrowałyby liczbę pojedynków za czasów trylogijnych, choć źródła ikonograficzne, owszem, są. Choćby portret oszelmowanego szlachcica albo wspominki pana Paska, który po pijanemu pokaleczył swojego, równie zaprawionego, gościa. Jednakże trup w takich potrzebach padał stosunkowo rzadko, nie tyle z niezrozumiałego wstrętu do mężobójstwa, co z samej natury broni. Szabla bowiem jest bronią sieczną: wali się z góry na dół, przez łeb, który jest twardy, zwłaszcza u polskiego szlachcica. W znakomitej pracy Władysława Łozińskiego pt. „Prawem i lewem”, skrupulatnie odnotowującej rozmaite szaleństwa i zbrodnie szlachty województwa ruskiego (prawda, że czasy to trochę wcześniejsze niż trylogijne, ale model kultury raczej ten sam) niemal głucho o pojedynkach, wiele za to o procederach w jakimś stopniu je zastępujących, np. o obyczaju czarnej strzały. A był on taki:
Gdy jakiś szlachcic zastał obrażony (lub, co częstsze, uznał się za obrażonego), to miast rzucić rękawicę obrażającemu, zajeżdżał mu przed dwór i strzelał w drzwi czarną strzałą, wokół której owinięty był tekst tzw. zapowiedzi. Treść była mniej więcej taka: „Ja, Jan Piprztycki z Kukurykowa (no, dajmy na to), zapowiadam ci, taki synu, że cię ubiję, gdzie spotkam, na polu, w karczmie, zastrzelę cię z półhaka w kościele albo zarżnę jak świnię. Tak mi dopomóż Bóg”. Nie można powiedzieć, że zawsze to wychodziło (skutek mógł być akurat odwrotny), ale czasem z pewnością się udało. Czy zaś był to czystej wody obyczaj rycerski, tego nie powiem, ale zawsze miło. Z przyjemnością mogę tylko nadmienić, że w sumie to lepsze niż prosty mord występujący chyba częściej. Najpiękniejszy przykład to historia trzech braci Łahodowskich, którzy z jakichś tam powodów zabili sobie czwartego. Nie chcąc dopuścić do znalezienia ciała i okazania go w grodzie (wtedy topór byłby raczej pewny), poćwiartowali je i chcieli poszczególne części oddzielnie zakopać w lesie. Niestety na skutek psychicznego wstrząśnienia (w końcu nie co dzień zabija się brata), a może i upojenia alkoholowego, zagubili braterską nogę… Takie życie.
Co zaś do pojedynków, to w województwie ruskim odbyły się trzy, przy czym tylko jeden można uznać za regularny, po prostu pewien husarz zgrabnie przebódł kopią adwersarza. Drugi pojedynek odbył się na lodzie (bez wątpienia po wódzie) i musiał przypominać wczesną, dramatyczną wersję jazdy figurowej na łyżwach. Trzeci zaś zasadniczo nie odbył się wcale, bo w obawie o jego zdrowie sekundanci jednego duelanta zastrzelili mu przeciwnika. Zacny ten czyn można chyba uznać za stały rys kultury staropolskiej, gdyż długo, długo później sekundanci Ksawerego Branickiego chcieli to samo uczynić z niejakim Giacomo Casanovą – oczywiście, jeśli wierzyć pamiętnikom Wenecjanina. Ale wtedy pojedynkowano się u nas daleko częściej, przykładem trzy pojedynki wojewody Tarły z Kazimierzem Poniatowskim, starszym bratem późniejszego króla. Koniec końców Poniatowski zakłuł przeciwnika szpadą, a ten padł ze staropolskim „mon Dieu!” na ustach.
No właśnie – szpadą, która w XVIII w. weszła w modę w pewnych środowiskach. Bito się nią zresztą długo wcześniej, ale była to tzw. szpada włoska, długa jak spaghetti i giętka jak liana. Czymś takim trudno było sprawić poważną szkodę, choć jakoś sobie w tej sprawie radzono. Francuzi wszakże, naród – jak dobrze wiadomo – wielce innowacyjny, wymyślili szpadę krótszą, tzw. courte-épée, wymuszającą bliższy kontakt z przeciwnikiem. Za pomocą tego urządzenia poszły do piachu grube tysiące Francuzów – mimo królewskich zakazów pojedynkowania się. Pamiętamy dobrze, gdzie mieli owe zakazy bohaterowie „Trzech muszkieterów” Aleksandra Dumasa. Mieli gdzieś. Ale to już zupełnie inna historia.
Polecane
Czerwona galeria
Wynalazcą malarstwa abstrakcyjnego był zapewne pewien duński malarz, przyjaciel Sørena Kierkegaarda. Obraz ten nazywa się „Żydzi przechodzący Morze Czerwone” i …
Sieroce serca
Na studiach historii sztuki na Uniwersytecie Aleksandryjskim (to prawidłowa nazwa, nie wiedzieć czemu zniesiona) w Warszawie nauczyłem się dużo, a …