Barokowy pokaz siły. Wjazdy magnatów na elekcję jako widowisko polityczne
Sejmy dawnej Rzeczypospolitej były najważniejszą sceną polityczną państwa, ale równocześnie pulsowały rytmem życia towarzyskiego i obyczajowego. Warszawa na czas konwokacji i elekcji zamieniała się w gęstą tkankę spotkań, ceremonialnych przejazdów, widowisk religijnych i świeckich, improwizowanych audiencji, obiadów i bankietów, a także licznych sporów, które rozgrywały się zarówno w salach obrad, jak i na ulicach, dziedzińcach magnackich pałaców oraz w gospodach. W takiej scenerii wjazd magnata do stolicy urastał do rangi wydarzenia, które miało własną dramaturgię, kompozycję i jasno obliczoną funkcję perswazyjną. Każdy szczegół — liczba ludzi i koni, kolejność chorągwi, dobór barw, muzyka, stroje dworzan i żołnierzy, nawet tempo przemarszu — był czytelnym znakiem w kulturze baroku, w której obraz i afekt oddziaływały równie silnie, co słowo.
W XVII wieku magnacki wjazd to nie była tylko kurtuazyjna przejażdżka do miejsca obrad. Był to komunikat: demonstracja rangi, majątku i sprawczości politycznej, ale też obietnica opieki nad klientelą oraz ostrzeżenie wobec przeciwników. Z tego powodu przygotowania do wjazdu zaczynano wcześnie, czasem tygodnie przed pierwszą sesją. Zbierano chorągwie i poczty, zamawiano rzadkie tkaniny i uprzęże, kompletowano muzykę wojskową i nadworną, ściągano z daleka dworzan, którzy znali dworską etykietę i potrafili „nieść” strój, herb i barwy rodu z należnym dostojeństwem i powagą. Logistyka wymagała zapewnienia kwater, furażu, wspólnego punktu zbornego oraz ustalenia kolejności marszu, by w decydującej chwili nic nie rozpadło się na nieforemne grupy.
Wjazdy magnackie odbierano jako spektakl, który miał swoją rozpoznawalną „ikonografię”. Hetmani chętnie otaczali się znakami władzy wojskowej: buławami, buńczukami, chorągwiami husarskimi, kompaniami dragonów i piechoty węgierskiej. Urzędnicy „pióra” akcentowali rangi kanclerskie i pieczęcie; biskupi — asystę duchowieństwa i splendor kościelnego ceremoniału. Ostatecznie jednak to liczebność i porządek orszaku, a także obecność znanych z nazwiska oficerów, senatorów i klientów, ważyły najwięcej. Wjazd w tłumach szlachty był jak rozejrzenie się po sali: kto z kim idzie, kto komu ustępuje miejsca, kto jest „w środku” i kogo widać z daleka. Tę semantykę barokowego pochodu rozumiano bezbłędnie i komentowano w listach, diariuszach oraz drukach ulotnych, które krążyły po kraju, docierając również do tych, którzy do Warszawy nie przyjechali.
W drugiej połowie XVII wieku praktyka wjazdów nabrała jeszcze większego rozmachu. Po długich wojnach i kryzysach ustrojowych elity grały o wiele: o dostęp do króla, o wakujące urzędy, o wpływ na politykę skarbową, nadworną i zagraniczną. Z tego powodu wjazd stał się także inwestycją — kosztowną, ale opłacalną, jeśli miała przełożyć się na prestiż i realną siłę fakcji.
Po abdykacji Jana Kazimierza sejm konwokacyjny z jesieni 1668 roku nie był zwykłą procedurą przejściową. Dla stronnictw stanowił scenę otwarcia kampanii, a dla magnatów — idealną okazję, by wykreować swój wizerunek na cały okres interregnum. Hetman wielki litewski Michał Kazimierz Pac przyjechał do Warszawy 11 listopada wieczorem, a towarzysząca mu asysta, choć nieopisana drobiazgowo w diariuszach, musiała być liczna i wojskowo zorganizowana. Taki wybór pory i formy był znaczący: zmierzch potęgował efekt „niespodziewanej obecności”, a światła pochodni podkreślały sylwetki jeźdźców, połysk broni i bogactwo uprzęży. Wjazd hetmana sygnalizował, że Litwa przybywa z własną, zwartą siłą i że obóz pacowski ma w ręku instrumenty przymusu, ale też prestiżu[1].
Nazajutrz w stolicy pojawił się koniuszy litewski Bogusław Radziwiłł, publicznie oskarżany przez oponentów o sprzyjanie elektorowi brandenburskiemu. W jego przypadku liczny orszak spełniał podwójną funkcję: był tarczą wobec wrogiej retoryki i równocześnie magnetycznym obrazem trwałości rodu. Z punktu widzenia komunikacji politycznej miało to sens: skoro słowa i paszkwile uderzały w lojalność, obraz musiał przypominać o potędze i społecznej gęstości radziwiłłowskiej klienteli. Wjazd koniuszego, choć nie uwieczniony w detalach, był zapewne świadomie skomponowany z udziałem rajtarii i służby dworskiej w barwach Białej, co korespondowało z niemiecko-pruskim idiomem dworu Bogusława[2].
Trzecim aktem była obecność podkanclerzego litewskiego i hetmana polnego Michała Kazimierza Radziwiłła, który w połowie listopada dopełnił obrazu rodzinnej demonstracji. W kulturze Rzeczypospolitej „multiplikacja ciał” miała znaczenie: przyjazd kolejnych krewnych nie był powtórzeniem, lecz wzmocnieniem przekazu. Na ulicach widziano nie tylko jednostkę, ale strukturę — ród, jego zasoby, trwałość i możliwość obsadzania wielu funkcji jednocześnie. W praktyce oznaczało to, że każdy kontakt osobisty, każda audiencja i każdy bankiet, które następowały po wjeździe, odbywały się już „w cieniu” silnego obrazu inauguracyjnego.
Tak skomponowana sekwencja litewskich wjazdów u progu interregnum miała istotne konsekwencje. Po pierwsze, nastawiała widownię — szlachtę i posłów — na percepcję konfliktu Paców z Radziwiłłami jako osi polityki litewskiej. Po drugie, przenosiła spór fakcji z sal obrad na ulice, gdzie wagę argumentów mierzyło się liczbą ludzi, koni i chorągwi. Po trzecie, narzucała zagranicznym dyplomatom interpretację: kto potrafi wjechać „jak król”, ten może stać się królotwórcą. Nieprzypadkowo relacje posłów cesarskich czy francuskich od tej pory wnikliwie notują nie tylko decyzje sejmowe, ale i to, kto, kiedy, jak i z kim wjechał.
Sejm elekcyjny z maja i czerwca 1669 roku był w oczach współczesnych zjawiskiem bez precedensu. Gęstość szlacheckiej obecności, mnogość pocztów, a z czasem i wybuchy agresji, sprawiły, że klimat obrad przypominał pospolite ruszenie. W tej scenerii wjazdy magnackie urosły do rangi kulminacyjnych obrazów okresu bezkrólewia. Zaczęło się od Paców: 29 kwietnia przybył pod Warszawę hetman wielki litewski, spotkał się z bratem kanclerzem i nazajutrz, 30 kwietnia, obaj wjechali na Pragę, a stamtąd do stolicy. Istotne było nie tylko to, że jechali razem, ale kto im towarzyszył: Hieronim Kryszpin-Kirszensztein, Aleksander Hilary Połubiński, Jan Karol Dolski i inni kluczowi gracze stronnictwa. To był wjazd „sklejony” politycznie, w którym każda twarz była deklaracją przynależności, a każda chorągiew — przypomnieniem, że hetman rozporządza ludźmi nie tylko z prywatnych ekonomii, lecz także z aparatu państwowej armii litewskiej.
Pierwszego maja do Warszawy uroczyście wjechał podkanclerzy i hetman polny litewski Michał Kazimierz Radziwiłł. Obraz tego wjazdu jest szczególnie wymowny, bo został dobrze udokumentowany. Liczył około 1600 ludzi, a na czele symbolicznie poprowadzono dwa wierzchowce: jeden „pod usarszczyzną” z buławą, drugi „pod buńczukiem”, co miało przypomnieć wszystkim o tytularnych prawach i aspiracjach do buławy polnej. Za tym obrazem szedł twardy „mięsień” — pięć chorągwi husarskich, dwie dragońskie, piechota i dworzanie w tureckich strojach. Z punktu widzenia odbioru był to majstersztyk barokowej retoryki wizualnej: skrzydła husarii odsyłały do rycerskiej chwały, tureckie ubiory — do egzotycznego splendoru, zaś „podwójny koń” przed twarzą księcia domykał sens.
Gdy 23 maja do stolicy dotarł Bogusław Radziwiłł, teatr osiągnął rozmiary ogromnego widowiska publicznego. Relacje wspominają o tysiącach ludzi, muzyce „pruskiej”, karetach, jeźdźcach i zagęszczeniu, które naturalnie zatrzymało obrady sejmu. Ten epizod — zawieszenie sesji z powodu wjazdu magnata — mówi o randze przedstawienia więcej niż jakikolwiek opis stroju. Obrady były najważniejsze dopóty, dopóki nie rozbrzmiewały trąbki i bębny. Potem cała Rzeczpospolita patrzyła na drogę, most i bramę wjazdową, bo tam właśnie ukazywał się „kto zacz” w sensie politycznym i społecznym[3].
Eskalacja przekazu miała swoją cenę. Już na początku obrad pojawiły się głosy, by „gwardie pańskie” oddalić dla bezpieczeństwa i swobody wyboru. Na sejmie, który coraz bardziej przypominał obóz wojskowy, magnackie chorągwie nie były tylko ozdobą. Pojawiały się realne obawy przed wymuszeniem decyzji siłą, a napięcie sięgnęło zenitu, kiedy doszło do strzelaniny nad głowami senatorów. W tym świetle wjazdy okazywały się bronią obosieczną: wzmacniały prestiż, ale też podsycały lęki i dostarczały argumentów przeciwnikom, którzy mogli w nich widzieć narzędzie nacisku sprzeczne z ideą „wolnej elekcji”.
Wjazd magnacki był drobiazgowo planowany. Najpierw ustalano trasę i miejsca zbiórek — stacje po drodze, gdzie do orszaku dołączały kolejne grupy klientów. Wykupywano stancje w przedmieściach i na Pradze, rezerwowano spichlerze na owies i słomę, organizowano rzeźników, piekarzy i dostawców wina. Sekretarze rozsyłali uniwersały i prywatne listy z instrukcjami „co i kiedy”, a kwatermistrzowie przewozili z wyprzedzeniem elementy stroju, instrumenty, proporce i ładniejsze rzędy, by ułożono wszystko wcześniej i nie zostawiono niczego przypadkowi.
Sama kompozycja pochodu miała swój kanon. Zwykle poprzedzała go muzyka — trąbki, kotły, czasem bębny wielkich rozmiarów, które rytmizowały marsz. Po muzyce następowały chorągwie i znaki, a potem karetę lub osobę magnata okalali dworzanie i oficerowie. Największe wrażenie robił oczywiście „rdzeń” orszaku, w którym najmocniejszy politycznie magnat jechał otoczony ludźmi z nazwiskami rozpoznawalnymi dla ówczesnej publiczności. Porządek nie był przypadkowy: kto szedł bliżej, ten liczył się bardziej; kogo wysunięto, temu sygnalizowano łaskę i przyszłe awanse.
Ekonomia tej operacji była niebagatelna. Utrzymanie kilku tysięcy ludzi w stolicy przez tygodnie kosztowało sumy, które w księgach ekonomii zapisywano osobną rubryką. Zużywano tysiące porcji furażu, gigantyczne ilości chleba, piwa i mięsa; płacono stolarzom, kołodziejom, krawcom i pasamonikom; dawano gratyfikacje muzykom i trębaczom; wynagradzano pachołków, którzy dbali o konie, rynsztunek i porządek marszu. Magnat osobiście nie liczył trzosa, ale dobrze wiedział, że to „teatr, który pracuje”: po wjeździe zaczynały się audiencje, listy polecające, przysięgi klientów, dyskretne rozmowy o urzędach, ekonomiach i starostwach.
Z logistyką krzyżowała się komunikacja. Termin wjazdu rzadko był przypadkowy: ogłaszano go tak, by zgromadzić publiczność, ale zarazem potęgować efekt niespodzianki. Gdy krążyły plotki, że konkurent przyjedzie wcześniej, zmieniano plan i „przechwytywano” uwagę. Bywało, że magnaci celowo wjeżdżali różnymi bramami, by ich orszaki wpadły na siebie na mostach lub ulicach — nie dosłownie, lecz w czytelnej rywalizacji obrazów. To był dialog bez słów, który interpretowały diariusze i listy: kto kogo przysłonił, kto „kazał czekać”, kto zrezygnował z części asysty, by nie wzbudzać gniewu pospólstwa. Tak subtelne gry uczyły publiczność czytania znaków, a szlachtę — rozpoznawania siły, która umie zapanować nad własnym przedstawieniem.
Szlachta lubiła patrzeć. To truizm, ale w kulturze baroku ma znaczenie. Widz patrzył nie tylko po to, by się zachwycić; patrzył, by rozpoznać — czyja muzyka głośniejsza, czyje konie lepsze, czyj dwór liczniejszy. Patrzenie było udziałem politycznym: skoro wszystko było publiczne, to ocena też była publiczna i zamieniała się w pogłoski, które działały jak „druga prasa” obok druków, mów czy kazań. Z tej perspektywy wjazd był narzędziem kształtowania opinii: wciągał niezdecydowanych, utrwalał sympatyków, a przeciwnikom narzucał ton i miarę.
Nie zawsze jednak efekt był jednolity. Wielu drobniejszych szlachciców, zmęczonych kosztami podróży i brakiem kwater, odbierało magnackie poczty z mieszaniną fascynacji i gniewu. Wrażenie wielkości mieszało się z poczuciem zagrożenia: „gwardie pańskie” bywały niesforne, zdarzały się rozboje na trakcie i poturbowania czeladzi. Stąd głosy w izbie poselskiej, by oddalić wojska od okopów i miasta. Jednocześnie ci sami szlachcice z dumą opowiadali po powrocie, że widzieli „jak król” wjeżdżających Paców czy Radziwiłłów — i tu znów objawiała się siła widowiska, które zostawiało osad w pamięci.
Zagraniczni posłowie byli zafascynowani. W listach do dworów we Wiedniu, Paryżu czy w Hadze opisywali polski fenomen: republikę, w której decyzje podejmuje szlachta, ale w której polityka stroi się w pióra i złoto jak na dworach absolutystycznych. Dla dyplomatów ważna była nie tylko liczba ludzi w pocztach, lecz także „gramatyka” wjazdu: kto kogo witał, czy kareta była złocona, czy konie miały kapy do ziemi. Nie ma w tym przesady — w epoce ceremoniału takie detale oznaczały, że oto ktoś używa języka władzy bez korony albo z myślą o koronie.
Pod koniec wieku proporcje jeszcze wzrosły. Kazimierz Jan Sapieha, hetman wielki litewski i wojewoda wileński, zmonopolizował na pewien czas wyobraźnię, wjeżdżając z orszakami, które współcześni szacowali nawet na dziesięć tysięcy ludzi. W 1695 roku jego asysta „przyćmiła wszystko i wszystkich”. W Warszawie mówiono, że to nie wjazd na sejm, lecz demonstracja zdolności okupacyjnych; a choć przesada żyła w ówczesnych piórach, realny ciężar tego pochodu był ogromny. Piechota, rajtaria, regimenty „niemieckie”, chorągwie pancerne i husarskie, semeni i hajducy — cały wachlarz staropolskiej wojskowości i dwornej egzotyki układał się w jedną opowieść: Sapiehowie są potężni i gotowi kontrolować politykę.
Podobny skutek miała elekcja 1697 roku. Szlachta ściągała chorągwiami, pola pod Warszawą wypełniały namioty, a autorzy diariuszy notowali, że wygląda to jak obóz wojenny. W tę scenę wjechał Sapieha z potęgą, która budziła zachwyt i grozę zarazem. Równolegle Radziwiłłowie prezentowali własne możliwości — kanclerz Dominik Mikołaj prowadził „24 chorągwie różnej szlachty”, podkanclerzy Karol Stanisław przybywał dyskretniej, ale i on miał za plecami masę ludzi rozproszoną po przedmieściach. Do tego Zawiszowie, Kociełłowie i inni senatorowie litewscy — wszyscy używali języka wjazdu, by coś ogłosić i coś zataić zarazem. W rezultacie szlachta domagała się relegowania „gwardii pańskich”, a wolna elekcja coraz częściej stawała się grą o to, czy obraz nie przeważy nad słowem.
Te lata są też dobrą ilustracją, jak wjazd splata się z resztą repertuaru perswazji. Sapieha w jednym dniu potrafił wjechać z hukiem, by wieczorem wydać bankiet, na którym rozdysponowywano wpływy, rekomendacje i gesty łaski. Wjazd budował audytorium, bankiet cementował relacje, diariusz roznosił wieść, a list prywatny dopowiadał, „co należy wnosić”. Gdy dodamy do tego audiencje u posłów cudzoziemskich, uroczyste nabożeństwa i przysięgi wojskowe, ujrzymy pełne koło barokowej polityki, w której teatr i praktyka były nierozerwalne.
Wjazdy magnackie w drugiej połowie XVII wieku miały sens wielowarstwowy. Były performansem potęgi, rytuałem inauguracji obecności i równocześnie narzędziem politycznego nacisku. Uczyły publiczność sztuki patrzenia na władzę, a magnatów — sztuki mówienia do tłumu obrazem. Były kosztowne, ale tworzyły kapitał symboliczny, który później dało się przełożyć na realne korzyści: urzędy, ekonomie, sojusze i sukces w elekcjach. Nie bez powodu diariusze, pamiętniki i relacje dyplomatów są tak uważne wobec szczegółów: w epoce, w której decyzje podejmowano w sejmie, bardzo wiele rozstrzygało się jeszcze zanim „sesja” została otwarta.
Dziedzictwo tych wjazdów jest dwoiste. Z jednej strony widzimy w nich siłę i piękno dawnej kultury — umiejętność zrobienia ze wspólnego życia rzeczy wielkiej, barwnej i poruszającej. Z drugiej — dostrzegamy słabość ustroju, który coraz częściej stawał się zakładnikiem widowiska, a nie jego reżyserem. Kiedy w 1669 roku nad głowami senatorów poleciały strzały, okazało się, że barokowa „scena” potrafi również wciągnąć aktorów w niebezpieczny żywioł. Dlatego współcześni wciąż wahali się między podziwem a przestrogą: jak utrzymać wolność w cieniu chorągwi, jak odróżnić majestat Rzeczypospolitej od majestatu rodu, jak oddzielić język symboli od języka przymusu.
A jednak bez tych wjazdów nie sposób zrozumieć Rzeczypospolitej doby wolnych elekcji. To dzięki nim wiemy, jak „wyglądała” władza, zanim przemówiła, jak „brzmiała” potęga, zanim policzono głosy, i jak dalece polityka wczesnonowożytna opierała się na zmysłach i emocjach. Wjazd był aktem wiary w skuteczność obrazu; a obraz — jeśli tylko był dobrze zagrany — umiał skłonić ludzi do słuchania, milczenia, braw, a czasem do gniewu. W tej właśnie dialektyce tkwi sekret magnackich wjazdów: to widowisko, które naprawdę działało.
[1] J.A. Chrapowicki, Diariusz, cz. 2, s. 455.
[2] A. Ziober, Postawy elit Wielkiego Księstwa Litewskiego wobec elekcji Władysława IV Wazy i Michała Korybuta Wiśniowieckiego, Kraków 2021, 193.
[3] M. Bersohn, Wybór Michała Korybuta, na króla polskiego w Warszawie w 1669 roku. Podług niedrukowanego pamiętnika kawalera Jana Chrystyana Boineburg, posła nadzwyczajnego, falcgrafa Filipa Wilhelma neuburgskiego, przy Rzeczypospolitej Polskiej, „Biblioteka Warszawska” R. 25, 1865, t. 3, s. 531–532.